Po śniadaniu, udaliśmy
się na lotnisko, skąd odlecieliśmy do Cuzco w Peru. Lot był bardzo przyjemny: trwał
około godziny, w dużej części nad Jeziorem Titicaca, a później nad górami. Dzień
był bardzo pogodny, widoczność świetna, więc cały czas podziwialiśmy, roztaczające
się z okien samolotu, wspaniałe widoki. W Cuzco, które bardzo nam się spodobało „od
pierwszego wejrzenia”, zamieszkaliśmy w przepięknym hotelu. Biuro podróży
„Globus”, które organizowało naszą wycieczkę, słynie ze starannego doboru hoteli:
nie tylko stara się znajdować hotele o odpowiednio wysokim standardzie i wygodnie
położone, ale także nietypowe, charakterystyczne dla kultury kraju, w którym się
znajdują. Nasz hotel w Cuzco, „Libertador”, mieścił się w starym, hiszpańskim
pałacu, zbudowanym w kształcie prostokąta, z dużym dziedzińcem w środku i galeriami
od strony tego dziedzińca wzdłuż każdego piętra. Na galeriach mieściły się
antyczne kanapy, na których można było odpocząć w cieniu i rośliny w olbrzymich
donicach. Z piętra na piętro prowadziły szerokie, kamienne schody. Na środku
kamiennego dziedzińca stała fontanna, a główny holl był jednocześnie salą
muzealną, z pięknie wyeksponowanymi w podświetlanych gablotach zabytkowymi naczyniami i
elementami strojów. W pokojach mieliśmy meble z ciemnego drewna z elementami wzornictwa
inkaskiego. Łóżka przykryte były wełnianymi, ręcznie tkanymi narzutami w ciemno
czerwonym kolorze też z motywami kultury Inków, a na ścianie wisiały akwarele z
widokami z Cuzco. Jednym słowem -coś wspaniałego. Na początku mieliśmy problemy,
żeby gdziekolwiek trafić w tym hotelu, bo pełno w nim było przejść, schodów,
korytarzyków i zaułków, ale szybko poczuliśmy się tu, jak u siebie w domu. Mieliśmy
spędzić w tym hotelu 3 noce, co bardzo nam odpowiadało po dotychczasowym codziennym
pakowaniu i rozpakowywaniu się.
Po przylocie mieliśmy parę godzin czasu dla siebie, więc
wybraliśmy się na oglądanie miasta. Cuzco, a właściwie jego centrum, wygląda bardzo
specyficznie: wąskie uliczki wykładane kamieniem, przy których stoją domy zbudowane na
oryginalnych kamiennych fundamentach budynków Inków z górą zbudowaną z różnych
materiałów i w stylu hiszpańskim. Otóż, gdy Hiszpanie zdobyli Cuzco, chcieli je
doszczętnie zniszczyć, jako stolicę imperium Inków i symbol ich potęgi. Okazało
się, że nie jest to możliwe: mury ważniejszych budynków i fundamenty domów są tak
mocne, że nie ma sposobu, żeby je zburzyć. Technika budowy Inków polegała na bardzo
precyzyjnym układaniu dopasowanych do siebie bloków kamiennych. Inkowie nie używali
zaprawy i nie bardzo też wiadomo, w jaki sposób szlifowali i układali, czasami
olbrzymie, bloki skalne. W każdym razie stoi to wszystko do dziś, a między kamienne
„cegły” nie da się wsunąć nawet cienkiego ostrza żyletki. Przedmieścia Cuzco,
tak jak większość domów w Peru, zbudowane są z cegieł ze słomy i błota suszonych
na słońcu. Jest to –wbrew pozorom- budulec bardzo trwały i niektóre domy wyglądały
bardzo ładnie. Niestety, większość była niewykończona (najczęściej nie miała
dachu). Powód tego stanu był bardzo prosty: za wykończony dom trzeba było płacić
spore podatki. No ale dla nas najciekawsze było centrum i znajdujące się tam poinkaskie
zabytki. Tu wszystkie domy miały dachy i wszystkie czerwone. Ponieważ Cuzco leży w
kotlinie, więc z góry widać było tylko te czerwone dachy. Ponieważ lunch był we
własnym zakresie, a my nie byliśmy specjalnie głodni, postanowiliśmy odwiedzić sklep
spożywczy. Wyglądał dokładnie, jak sklep w Polsce parę lat temu, tzn. sklepowa za
ladą pakowała towar w papier, kasowała pieniądze i kroiła ser, nie przejmując się
za bardzo czystością. No ale drożdżowe, świeże bułeczki pachniały apetycznie w
całym sklepie, więc zaryzykowaliśmy. Były takie, jak w Polsce, pyszne, a my
przeżyliśmy. Po południu, już z całą grupą i nowym peruwiańskim przewodnikiem,
udaliśmy się na zwiedzanie Cuzco i okolic. Najpierw odwiedziliśmy Klasztor Santo
Domingo, z pięknym dziedzińcem, olbrzymimi ściennymi malowidłami w podcieniach
galerii. No ale największą atrakcję stanowiła Świątynia Słońca Inków, która
znajdowała się we wnętrzu klasztoru. Hiszpanie nie potrafili jej zburzyć, więc
obudowali ją klasztorem, żeby nie była widoczna. Następnie obejrzeliśmy Katedrę, tym
razem zbudowaną na fundamentach pałacu króla Inków. Po wyjechaniu z miasta, udaliśmy
się do pobliskiej inkaskiej łaźni i źródeł Tambomachay. Za miastem znajdują się
źródła, z których za pomocą kamiennych wodociągów, woda płynęła do miasta.
Ponieważ Inkowie byli ludźmi bardzo czystymi i według prawa każdemu przysługiwało
prawo do kąpieli, więc przy źródłach znajdują się wykute w skałach na zboczu
góry, kabiny prysznicowe: woda spływająca z czubka góry, po ujęciu, w naturalny
sposób tworzyła prysznice. Osobno znajdował się prysznic dla króla i osobno dla
królowej. Przy źródłach kupiłam kolejny sweter z lamy. Następnie pojechaliśmy do
fortyfikacji Sacsayhuaman, co Amerykanie z upodobaniem wymawiają jak „sexy woman”. Po
drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w zabytkowym miejscu Puca Pucara, które do tej pory
stanowi miejsce kultu. Między innymi znajduje się tam ołtarz ofiarny (podobno używany,
ale poświęca się tu tylko koguty). Sacsayhuaman jest to rodzaj fortecy zbudowanej
tarasowo z grubych murów. Mury są zbudowane z olbrzymich bloków skalnych (największy
waży ponad 350 ton), idealnie dopasowanych. Poza murami, nic więcej się nie zachowało.
Trochę dalej znajdował się półokrągły, wykuty w skale amfiteatr Kenko, który też
obejrzeliśmy. Wróciliśmy do hotelu, ale nie był to jeszcze koniec atrakcji tego dnia.
Wieczorem poszliśmy do bardzo sympatycznej restauracji, gdzie oprócz smacznej kolacji w
programie był folklorystyczny pokaz z tańcami i muzyką Andów. Bardzo nam się
podobało (zrobiliśmy zdjęcia) i bardzo późno wróciliśmy do naszego hotelu.
Kolejny dzień zwiedzania okolic Cuzco. Tego
dnia w planie mieliśmy kilka miejsc. Najpierw pojechaliśmy malowniczą doliną rzeki
Urubamba do świetnie zachowanego miasta-fortecy Ollantaytambo. Wokół Cuzco znajduje
się kilka tego typu warownych miast, ale Ollantaytambo jest jedną z największych,
najlepiej zachowanych i najbardziej malowniczo położonych. Już samo Cuzco leży
kilkaset metrów niżej niż La Paz i okolice, więc zaczyna tu już coś rosnąć, co
bardzo poprawia krajobraz. Do Ollantaytambo trzeba zjechać następne kilkaset metrów,
więc roślinność była jeszcze bogatsza. Co prawda nie ma tu wielkich drzew
(przypuszczalnie zostały wytrzebione, podobnie jak w Europie w XIX wieku), ale góry
pokryte są… eukaliptusami. Zostały sprowadzone z Australii i się świetnie
zaaklimatyzowały. Poza tym to już strefa klimatu tropikalnego, więc rosną kolorowe
blomerie i tillandsie, jest zielona trawa i pola uprawne. Akurat, gdy byliśmy, był
koniec pory deszczowej i wszystko rosło i kwitło. Krajobraz przypominał miejscami
trochę polskie Beskidy latem. Różnica polegała głównie na wyglądzie gór: z
płaskiego podłoża wyrastały nagle strome, obłe porosłe trawą góry. Twierdza
położona jest na zboczu jednej z takich gór, w bardzo strategicznym miejscu, gdzie
dolina zwęża się prawie do szerokości rzeki. Na dole znajduje się miasto, z
pozostałościami pałacu królewskiego, świątyni, domów mieszkalnych i -oczywiście-
świetnie zachowanymi łaźniami miejskimi i królewskimi. Miasto było zamieszkiwane w
czasie pokoju, zaś na wypadek wojny wszyscy przenosili się to fortecy na zboczu góry.
Forteca w czasach pokoju służyła za pola uprawne, które były przydatne na wypadek
wojny również, bo zapewniały jedzenie oblężonym. Fortece Inków budowane były
wszystkie w podobnym stylu: na zboczu góry, w postaci tarasów umocnionych konstrukcjami
z kamieni. Zbocze takiej góry przypominało schody o olbrzymich stopniach. Z tarasu na
taras można było przejść po normalnych kamiennych schodach. W czasie pokoju tarasy
służyły za pola uprawne. W czasie wojny służyły za mury obronne. System tarasów,
tylko nie tak świetnie umocnionych i wysokich, zachował się w rolnictwie peruwiańskim
do dziś: tarasy na zboczach gór zapobiegają wypłukiwaniu zbiorów. Forteca miała na
szczycie góry budynki mieszkalne, świątynię, ale przede wszystkim zaopatrywana była w
świeżą wodę. Poza tym miała systemy galerii wzdłuż zboczy góry, z punktami
obserwacyjnymi i spichlerzami. Ten system strażnic ciągnął się nieraz bardzo daleko,
co zapewniało wczesne ostrzeganie w przypadku niebezpieczeństwa. Forteca Ollantaytambo
słynie z polerowanych ścian z różowego granitu, z których zbudowana jest świątynia
na szczycie. Na centralnej, największej ścianie znajdowała się –prawdopodobnie-
płaskorzeźba dwóch jaguarów. Forteca słynie również z tego, że najdłużej
broniła się przed Hiszpanami. Inkowie bronili się bardzo długo i mogliby jeszcze
dłużej, bo twierdza była praktycznie nie do zdobycia, ale Hiszpanie znaleźli
doprowadzenie wody i odcięli jej dopływ do fortecy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy
się na lunch w sympatycznej restauracji w kolonialnym stylu pasada (co znaczy mniej
więcej wiejski dom). Jedzenie było, jak zwykle, świetne. Po lunchu pojechaliśmy dalej
do starego górskiego miasteczka zbudowanego przez Inków - Pisac, słynącego z targu. Na
targu, jak to na targu można było kupić wszystko od świeżych owoców i liści
coca’i, poprzez artykuły potrzebne w gospodarstwie, na wyrobach rękodzieła kończąc.
Nie muszę dodawać, że były tu nieprzebrane ilości, ręcznie robionych swetrów,
kilimów, makatek, skarpet, czapek zrobionych głównie z wełny lamy i alpaki. Oba te
zwierzęcia pochodzą z tej samej rodziny – lam i są głównymi zwierzętami
hodowlanymi w Peru . Oprócz tych dwóch, żyje w Peru także najmniejsza z rodziny lam
– wicuna. Jej wełna jest najdelikatniejsza i najdroższa, ale ta lama żyje tylko dziko
i jest pod ochroną. Ja, jako zwolenniczka ochrony środowiska, poprzestałam na swetrach
z lamy i alpaki, które -jeśli zrobione z wełny młodych zwierząt- są bardzo miękkie
i ciepłe, a przede wszystkim nie trzeba w tym celu zabijać zwierząt. Nie pamiętam, czy
kupowałam jakieś pamiątki na targu w Pisac’u, ale pamiętam, że kupiliśmy bardzo
brzydkie pomarańcze i grapefruity, które okazały się bardzo soczyste i słodkie.
Wróciliśmy do Cuzco na tyle wcześnie, żeby zjeść wczesną kolację w naszym hotelu i
jeszcze zdążyć pójść na wieczorny spacer po mieście. Cuzco wieczorem wyglądało
bardzo ładnie. Jest to mocno turystyczne miasto, więc życie toczy się tu do późna w
nocy. Ludzie są przyjaźni, więc nie ma powodów do obaw, spacerując w nocy. No ale my
nie mogliśmy sobie pozwolić na nocne życie, bo następnego dnia czekała nas
całodniowa wycieczka na Machu Picchu i wstawanie o 4 rano! Pospacerowaliśmy trochę po
rynku, kupiliśmy pocztówki, znaczki i… kolejny sweter i wróciliśmy do hotelu.
Pobudka , jak już
wspomniałam, była bardzo wcześnie. Potem szybko zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy
autobusem na dworzec kolejowy, skąd o 5 rano odjeżdża codziennie jedyny pociąg do
podnóża Machu Picchu. Pomimo wczesnej pory, przy bocznym wejściu, pod które
podjeżdżał nasz autobus, już czekał na nas „Kevin Costner”, tak uczestnicy
wycieczki ochrzcili młodego chłopaka, który sprzedawał własnoręcznie (tak
przynajmniej przysięgał) namalowane, bardzo ładne akwarele i ręcznie robioną
biżuterię. Chłopak szybko zyskał sobie sympatię naszej grupy, bo był bardzo
gadatliwy i dowcipny. Jego cechą charakterystyczną było to, że nie był nachalny, ale
zawsze wyrastał, jak spod ziemi, gdy tylko grupa wyjeżdżała z lub wracała do hotelu.
Wiedział przy tym bardzo dokładnie, do którego wejścia podjedzie autobus. Pewnie miał
„wtyczkę” w hotelu, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wiele osób kupowało od niego
akwarele, bo były na prawdę dobre, i biżuterię – z sympatii. No więc po miłym
powitaniu przez Kevin’a, pojechaliśmy na dworzec, wsiedliśmy do luksusowego pociągu,
z numerowanymi przekładanymi miejscami (zawsze wszyscy siedzieli przodem do kierunku
ruch, żeby móc podziwiać widoki), sympatyczną obsługą, która częstowała napojami,
kanapkami i słodyczami. No cóż jazda trwa ponad 4 godziny. To i tak dużo krócej ,
niż jeszcze rok temu: wtedy kursował stary, węglowy pociąg, który jechał 6 godzin.
Pociąg wyjeżdża z Cuzco bardzo specyficznie: zygzakami, zmieniając kierunek jazdy.
Jest to jedyna możliwość, żeby się wspiąć na strome zbocza otaczających Cuzco
gór. Dolina rzeki Urubamba, bardzo malownicza, po jakimś czasie podziałała
usypiająco: dawało o sobie znać poranne wstawanie. Po dojechaniu na miejsce, czekały
na nas autobusiki, żeby nas wywieźć jeszcze 500 metrów wyżej. Adam zdecydował się
wchodzić pieszo po schodach, podobnie jak nasz inkaski przewodnik. W zasadzie chyba
dobrze zrobił, bo droga autobusem do góry była szalona: ostro zygzakami pod górę po
wąskiej (wszystkie autobusy musiały jechać w jedną stronę, bo o mijaniu się nie
było mowy) drodze prowadzącej po prawie pionowym zboczu. Trwało to na szczęście tylko
20 minut. Adam wchodził 45 minut, ale dotarł zupełnie mokry. Wyglądaliśmy, najpierw
jeszcze z okien pociągu, a później autobusu, kiedy odsłoni się słynne Święte
Miasto, ale do końca podróży nie było zupełnie nic widać. Dopiero po wyjściu z
autobusu, zobaczyliśmy cel naszej wycieczki. Słynne Święte Miasto Inków położone
jest na samym szczycie porośniętej gęstą tropikalną roślinnością góry o stromych
zboczach i płaskim szczycie, Nic dziwnego, że przez tak długi czas pozostawało nie
odkryte. Hiszpanie nigdy nie zdobyli tego miasta. Jego mieszkańcy -przypuszczalnie-
opuścili miasto, nie bardzo wiadomo dlaczego. Być może , żeby Hiszpanie nie znaleźli
do niego drogi. A droga do tego Świętego Miasta była tylko jedna: ukryta ścieżka w
górach, którą przemierzali kurierzy ze stolicy Inków, Cuzco, kilka razy dziennie.
Teraz trasa ta nosi nazwę Inca Trial i pokonuje się ja w ciągu 4 dni z Cuzco. Tylko
kilka wtajemniczonych osób w Cuzco wiedziało o Świętym Mieście i drodze prowadzącej
do niego. Przypuszczalnie było to coś w rodzaju żeńskiego klasztoru, w którym
przebywały głównie młode kobiety, które poświęciły swoje życie służąc bogom,
być może w ten sposób, że jako kapłanki-ofiary były składane na ołtarzu ofiarnym
lub zrzucane z góry. Inkowie pomimo bardzo rozwiniętej kultury, cywilizacji i techniki,
nie rozwinęli -niestety- pisma. Stąd większość rzeczy ich dotycząca pozostaje w
sferze domysłu. Na pewno znaleziono na terenie Świętego Miasta kilkadziesiąt grobów
-głownie młodych- kobiet. Przyczyna ich śmierci nie jest znana, ale nie było śladów
stosowania jakiejkolwiek przemocy. Reszta to domysły. Prawdopodobnie w górach pokrytych
gęstą dżunglą, istnieje jeszcze inne miasto, o którym wspomina się w starych
legendach i opowieściach. Naukowcy mają nadzieję je odnaleźć, a wtedy -być może-
wyjaśni się coś więcej. Święte Miasto zostało odkryte na początku wieku, ale
dopiero w 1940 roku udało się do niego dotrzeć. Jest zachowane w bardzo dobrym stanie:
80% murów i budowli jest oryginalna. Znajduje się tu duża część rolnicza z
tarasowymi polami, z których zbierano plony -prawdopodobnie- kilka razy do roku. Jest to
zasługa wspaniałego klimatu tego miejsca i wiecznie świecącego słońca. Oprócz
roślin jadalnych, przypuszczalnie, uprawiano też duże ilości kwiatów, do ozdabiania
miejsc kultu. Nie było tu ludzi biednych: zaledwie kilka małych domków świadczy, że
mieszkało tu kilka osób niższego pochodzenia, pewnie rolników. Święte Miasto składa
się głównie z pałaców i świątyń, znajdujących się na płaskiej centralnej
części, góry Machu Picchu, co znaczy Stara Góra. Góra, którą najczęściej
fotografuje się w tle ruin, nosi nazwę Huayna Picchu, co znaczy Młoda Góra. Jest też
obserwatorium astronomiczne, na najwyższym punkcie góry. Skomplikowany system wodny
zaopatruje do dziś całe miasto w wodę. Wiele budowli i miejsc w Świętym Mieście ma
niewiadome dla współczesnych przeznaczenie. Spędziliśmy, błądząc po tym -pełnym
ciekawych miejsc i pięknych widoków- tajemniczym Mieście wiele godzin. Rano, gdy
przyjechaliśmy, całe miasto spowijała gęsta mgła, która ustąpiła około południa
i wyjrzało ostre słońce. Ostatecznie Inkowie, którzy czcili słońce, nie bez powodu
zbudowali tu swoje Święte Miasto: taka pogoda panuje tu prawie codziennie. Około 3 po
południu zjechaliśmy autobusami na dół. Z autobusem ścigał się miejscowy, może
10-cio letni, chłopak: Zbiegał po schodach często szybciej, niż był w stanie zjechać
autobus, przecinał mu drogę i machał nam radośnie. Kierowca dociskał gaz, żeby
kolejny zakręt pokonać szybciej niż chłopak, co dodawało emocji do naszej -i tak
karkołomnej- jazdy. Na dole chłopak -oczywiście- był pierwszy: zebrał oklaski i…
pieniądze, bo w sumie o to przecież chodziło. Przed powrotem poszperaliśmy jeszcze po
kramikach, których pełno rozłożyło się wokół dworca i… kupiliśmy dwa kolejne
swetry z alpaki. To ostatnia okazja na takie zakupy po niewielkich cenach. Jutro lecimy do
Limy, gdzie ceny swetrów są kilka razy wyższe, jak to zwykle w stolicy.
Poranny lot do Limy
opóźnił się prawie dwie godziny. Mieliśmy ten luksus, że nie musieliśmy czekać na
lotnisku: lotnisko zawiadomiło hotel, że lot jest opóźniony – jeszcze jeden plus
mieszkania w dobrym hotelu. Wolny czas spędziliśmy na zwiedzaniu okolicznych luksusowych
sklepików. Kupiłam jeszcze wełnę na …kolejny sweter z alpaki. Rzecz w tym, że moja
skóra reaguje alergią na kontakt z każdą wełną owczą. Jedynie kaszmir i alpaka są
przyjazne dla mojej skóry. Wreszcie samolot przyleciał, wsiedliśmy i po godzinie bardzo
widokowego lotu nad Andami (znowu świetna widoczność) wylądowaliśmy w Limie. W Limie
zamieszkaliśmy w hotelu-molochu „Sheraton Lima Hotel & Casino”, położonym w
samym centrum miasta. To położenie było jego największą zaletą, ale i wadą.
Mieliśmy parę godzin czasu wolnego, więc wybraliśmy się na spacer, ale bardzo szybko
wróciliśmy: spacer po zatłoczonych ulicach z tłumem ludzi i sznurami kopcących
samochodów, prowadzonych przez szalonych kierowców, nie należał do przyjemności. Po
południu udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Lima, kiedyś stolica całej Ameryki
Południowej, miasto 100 kościołów, jedno z najbogatszych miast świata, obecnie tez
jest bardzo ładna, ale straciła bardzo dużo ze swojej dawnej świetności. Kolejne
trzęsienia ziemi nie oszczędzały miasta. Teraz zniszczeń dokonują partyzanci.
Peruwiańczycy wkładają dużo wysiłku w odbudowę dawnej świetności Limy. Całe
centrum miasta wyglądało, jakby było w przebudowie: wszystko to były prace nad
restauracją zabytków. Najpierw obejrzeliśmy Klasztor Św. Franciszka, z pięknymi
mozaikami z Sewilli i freskami ściennymi z XVII w., częściowo zniszczonymi -niestety-
przez wybuch bomby podłożonej niedawno przez partyzantów. Następnie pojechaliśmy na
główny plac Limy, Plaza de Armas, czyli Plac Armii (plac o takiej nazwie znajduje się
chyba w każdym południowoamerykańskim mieście). Tu znajduje się Pałac Prezydenta
(wtedy urzędował w nim prezydent Fujimoro), otoczony kordonami wojska z powodu
partyzantów, którzy właśnie w czasie naszego pobytu przetrzymywali zakładników w
Ambasadzie Japońskiej. Kilka dni po naszym powrocie, dzięki zdecydowanej i świetnie
zaplanowanej akcji, zakładnicy zostali uwolnieni. No ale wracając do zabytków, to przy
tym placu znajduje się jedyny zachowany w 100% zabytek czasów kolonialnych – Pałac
Arcybiskupów z pięknymi drewnianymi werandami. Sam Plac, bardzo rozległy i pełen
klombów z kwiatami, stanowi miejsce spotkań mieszkańców Limy i spacerów turystów.
Zespół „hiszpańskich” mandolinistów w aksamitnych kubrakach i czapkach, który
grał na Placu, chętnie pozował do zdjęć. Następnie obejrzeliśmy Katedrę z grobem i
szczątkami Francisca Pizarra i pojechaliśmy obejrzeć słynne Muzeum Złota, drugie co
do wielkości, po Muzeum Złota w Quito, Equador. Zdjęć robić –oczywiście- nie
wolno. Muzeum zawiera zbiory złotych ozdób, elementów strojów i przedmiotów
codziennego użytku, znalezione w czasie wykopalisk na terenie Peru. Jest to wszystko
ściśle upakowane w ciasnych salkach wpuszczonych w ziemię (rodzaj skarbca), w szklanych
gablotach od podłogi po sufit i sprawia niesamowite wrażenie. Ekspozycja objechała
wielokrotnie cały świat i gościła w najsłynniejszych muzeach, m.in. w Muzeum
Narodowym w Warszawie. Obejrzenie Muzeum zajęło nam kilka godzin i po powrocie do hotelu
i kolacji było już na tyle późno, że nie pozostawało nic innego tylko iść do baru
na PiscoSour (andyjską alkoholową specjalność, która bardzo mi smakowała) i spać.
Wcześnie rano
wyruszyliśmy z naszego hotelu na jednodniową wycieczkę do Ica-Nazca, żeby obejrzeć
słynne linie na pustynnym płaskowyżu. Po drodze przejechaliśmy przez bogate
rezydencjalne dzielnice Limy, San Isidro i Miraflores, gdzie znajdują się również
ambasady. Ambasada Japońska i przyległe budynki, z których ewakuowano mieszkańców,
otoczona była przez wojsko. Zatrzymaliśmy się na chwilę w parku-gaju oliwkowym i drugi
raz w parku przy wybrzeżu Pacyfiku. Park był bardzo ładny, na dole była plaża i
przystań, ale wybrzeże tonęło w gęstej mgle. Dla mnie był to pierwszy pobyt nad
Pacyfikiem i byłam niepocieszona, że nic nie widać. Jest to stan w Limie normalny:
panuje tu wieczna mgła, która w porze deszczowej przechodzi w lekka mżawkę.
Zrobiliśmy sobie zdjęcie na tle posągu miłości i pojechaliśmy dalej, wzdłuż
Pacyfiku do Ica-Nazca. Nasza droga ciągnęła się monotonnie przez pustynię, bo od
strony Pacyfiku Peru ma pustynię. Właściwie Lima jest wielką oazą, leżącą przy
ujściu rzeki, podobnie jak wiele małych oaz, które mijaliśmy po drodze. Jechaliśmy
jedyną droga w Peru, której nie wysadzają regularnie partyzanci, czyli Trans
Amerykańską Autostradą (Pan American Highway). Lunch zjedliśmy w bardzo sympatycznej
knajpce w jednej z mijanych oaz. Jak zwykle smaczny. W ogóle jedzenie w Peru bardzo mi
smakowało, o czym już pisałam. Po przyjeździe do Ica najpierw zwiedziliśmy małe, ale
bardzo ciekawe Muzeum Archeologiczne, które ma bardzo ładną i cenną kolekcję starego
rękodzieła indiańskiego. Znajdują się tu także mumie indiańskie i próbki pisma
węzełkowego, które -prawdopodobnie- Indianie Nazca rozwinęli (przynajmniej zapis
liczb). Następnie pojechaliśmy do naszego hotelu, „Las Dunas”, który był
autentyczną oazą otoczoną ze wszystkich stron przez pustynię. Hotel był śliczny:
białe jednopiętrowe domki kryte czerwoną dachówką tonęły w zieleni drzew. Każdy
pokój miał osobne, prywatne wejście, wykładaną kamienną posadzką podłogę, meble z
ciemnego drewna, dużo okien z siatkami chroniącymi od komarów i było w nim chłodno i
przyjemnie. Na terenie hotelu były dwa stawy połączone mostkiem, system basenów do
kąpieli i ścieżek spacerowych, mini ZOO – jednym słowem sielanka. Szkoda, że
mieliśmy zostać w nim tylko jeden dzień. Po przyjeździe nasza grupa została
podzielona na dwie części, ze względu na ograniczoną liczbę miejsc w małych
samolocikach, którymi mieliśmy lecieć oglądać słynne Linie Nazca. Wybraliśmy lot w
pierwszej turze, niestety niefortunnie. Okazało się, że wszystkie samolociki są w
trasie i musieliśmy czekać prawie dwie godziny na lotnisku. Lotnisko to bardzo szumna
nazwa: kryta strzechą wieża kontrolna, parę 3-osobowych samolocików, kilka sklepików
i pas startowy. Poza tym dookoła pustynia i upał. Odwiedziliśmy sklepiki. Kupiliśmy
dwa kamienie z wyrzeźbionymi obrazkami rysunków z Nazca, które okazały się najlepszą
pamiątką i wspaniałymi przyciskami do papieru. Przyglądaliśmy się z nudów naprawie
jednego z samolocików. Żartowałam, że na pewno tym polecimy, co …okazało się
prawdą. Z duszą na ramieniu wsiedliśmy i rozpoczął się szalony lot. Nigdy wcześniej
nie lecieliśmy tak małym samolocikiem. Nie ma to nic wspólnego z Boeningami, którymi
normalnie się lata. Samolot trzęsie się i zgrzyta, a każdy podmuch wiatru odczuwa się
jako rzucanie samolocikiem. Przy nabieraniu i traceniu wysokości żołądek podchodzi do
gardła. Trzymaliśmy się kurczowo uchwytów. Adam, który siedział koło pilota,
wypytywał o wszystkie przyrządy; przyznał później, że na wszelki wypadek, gdyby
musiał przejąć stery. Zapytał też młodego pilota, jak długo lata. Okazało się,
że dopiero rok, co nie poprawiło naszego samopoczucia. No ale pilot doleciał nad Linie
Nazca, nadlatywał nad nie z każdej strony po parę razy, żebyśmy mogli zrobić
zdjęcia. Robiłam te zdjęcia z zamkniętymi oczami, jedna ręką trzymając się
uchwytu, ale nawet wyszły nie najgorzej. Z samolociku wyszliśmy na uginających się
nogach, jak wszyscy pozostali, szczęśliwi, że wróciliśmy na ziemię. Linie Nazca są
to olbrzymie rysunki, głównie zwierząt i ptaków, ułożone na pustynnym płaskowyżu z
drobnych kamieni. Rzecz w tym, że widoczne są one dopiero z samolotu i że są bardzo
precyzyjne, tzn. mają prostopadłe linie, zachowane kąty i powtarzające się elementy.
Jak powstały i dlaczego - pozostaje w sferze domysłów. Najbardziej prawdopodobna teoria
twierdzi, że jest to rodzaj kalendarza agrarnego, wykonanego przez Indian Nazca. Rysunki
są rzeczywiście zaskakujące: olbrzymie, stylizowane – jakby malowane przez
nowoczesnego grafika: ptaki ( kondor, koliber, ptak-ptak), pająk kosmonauta, żółw,
krokodyl i już nie pamiętam nazw. Do hotelu wróciliśmy późnym popołudniem, nie
było więc czasu skorzystać z wszystkich udogodnień naszego hotelu. Czasu było akurat
na tyle, żeby się wykąpać, przebrać i wypić kilka szklaneczek PiscoSour w
towarzystwie sympatycznych uczestników naszej wycieczki, wspominając szalony lot nad
Liniami Nazca. Wieczorem pojechaliśmy na uroczystą kolacje do bardzo ładnej restauracji
w Ica. Po kolacji oglądaliśmy, świetnie widoczny, Krzyż Południa. Wracaliśmy bardzo
długo, bo drogą szła procesja (byliśmy tydzień przed Wielką Nocą), ale droga nie
dłużyła się, bo ludzie śpiewali, machali do nas, a my z zainteresowaniem
oglądaliśmy procesyjne dekoracje. I tak minął, kolejny pełen wrażeń i -niestety-
przedostatni dzień naszej wycieczki. Myśleliśmy, że to już pewnie koniec wielkich
atrakcji, ale następny dzień pokazał, że byliśmy w błędzie.
Rano pojechaliśmy nad
Pacyfik, do Zatoki Paacas, skąd mieliśmy popłynąć motorówką na Ballestas Islands,
które są zamieszkałe przez wiele gatunków ptaków i zwierząt. Przyjechaliśmy do
bardzo ładnego hotelu leżącego nad oceanem, skąd mieliśmy wyruszyć, ale okazało
się, że musimy czekać, bo jest bardzo gęsta mgła nad oceanem. Snuliśmy się po
hotelu, oglądaliśmy wspaniałą roślinność, piliśmy kawę, robiliśmy zdjęcia i
wreszcie okazało się, że możemy płynąć. Wsiedliśmy do kilkunastoosobowych
motorówek i rozpoczęliśmy nasza podróż. Pierwszą ciekawostką był kolejny rysunek
na pustynnym brzegu, tym razem kandelabru, który przypominał rysunki z Nazca. Po pół
godzinnym rejsie dopłynęliśmy do Wysp. Zaczęły się pojawiać pierwsze kormorany i
pingwiny Humbolta, a także foki. Wszyscy rzucili się jak szaleni do fotografowania, ale
załoga motorówki wydawała się nie zwracać na to uwagi i płynęliśmy dalej. Z
reguły, gdy było coś ciekawego, miejscowi kierowcy, czy to łódek, czy autobusów,
starali się zatrzymać, żebyśmy mogli zrobić zdjęcia. Za chwile wszystko się
wyjaśniło. Wcześniej tego dnia poproszono nas, żeby wziąć ze sobą kurtki lub
peleryny i jakieś nakrycia głowy. Wydawało nam się to trochę dziwne, bo z nieba lał
się żar i nic nie wskazywało na zmianę pogody. Właściwe Wyspy Ballestas odsłoniły
się przed nami, a wraz z nimi tysiące, albo dziesiątki i setki tysięcy ich
mieszkańców. Wpadliśmy w sam środek strasznego wrzasku wszystkich tych mieszkańców
Wysp. Oprócz kormoranów, boobis’ów (ptaki, które równie dobrze latają w powietrzu,
jak i pływają pod woda), pelikanów, pingwinów Humbolta, czerwonych i białych
flamingów ( zainspirowały Generała San Martin’a do zaprojektowania flagi
niepodległego Peru), lwów morskich i fok, była tu niesamowita ilość innych gatunków
ptaków. Niesamowita ilość, to znaczy, że ptaki zajmowały każdy najmniejszy kawałek
skał, a drugie tyle kłębiło się w powietrzu, robiąc gęsto kupy. Wyjaśniła się
sprawa nakryć głowy i peleryn. Podobnie było z fokami i lwami morskimi, które leżały
dosłownie jedna na drugiej na całym odcinku wybrzeża Wysp, a drugie tyle buszowało w
wodzie. Z robieniem zdjęć nie było problemu: do wyboru do koloru, z bliska i z daleka,
pojedynczego egzemplarza (był z tym problem) lub całego stada zwierząt lub ptaków.
Wróciliśmy z wyprawy trochę „obesrani”, ogłuszeni panującym na Wyspach hałasem i
przyduszeni panującym tam smrodem, ale fotograficznie w pełni usatysfakcjonowani.
Wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy w drogę powrotną do Limy. Do naszego hotelu
dojechaliśmy późnym popołudniem, akurat wystarczająco wcześnie, żeby się spakować
i przygotować na uroczysta pożegnalną -niestety- kolację. Pożegnalna kolacja miała
miejsce w XVI wiecznej Casa Aliaga. Jest to wielki dom, położony w samym centrum Limy,
blisko Pałacu Prezydenckiego, będący w nieprzerwanym posiadaniu rodziny Aliaga od 1535
roku, kiedy to został oddany jej przez króla Hiszpanii, w uznaniu zasług wojennych.
Obecnie też mieszka tam kolejne pokolenie rodziny Aliaga, ale stara część domu, w
której znajduje się bezcenna kolekcja hiszpańskiego malarstwa kolonialnego, zabytkowe
meble i wyposażenie domu udostępniana jest czasami na organizowanie wystawnych kolacji i
zwiedzania dla pojedynczych grup. Taka właśnie grupą my byliśmy. Po obejrzeniu
zabytkowych wnętrz i obrazów, wysłuchaniu ciekawej historii rodu Aliaga, z którego
pochodziło wiele słynnych postaci Peru: ministrów, generałów (był nawet prezydent),
pisarzy i polityków, po wypiciu w salonie PiscoSour lub aperitifu i przegryzieniu
malutkimi kanapkami roznoszonymi przez kelnerów, udaliśmy się do pięknej, wykładanej
ciemnym drewnem jadalni, gdzie znajdował się długi stół udekorowany bukietami
czerwonych róż i przystąpiliśmy do spożywania kolacji w klasycznym europejskim stylu:
najpierw przystawka (w tym przypadku pyszny pasztet z wątróbek, który pamiętam do
dziś), później zupa, danie główne i na koniec kawa, ciastka i owoce, likiery i
koniak. Wszystko podawane przez bezszelestnych i sprawnych kelnerów z dużych srebrnych
tac i porcelanowych półmisków. Zupełnie jak na starym filmie z minionej epoki. Było
to jedyne w swoim rodzaju i niezapomniane przeżycie. Mieliśmy również okazję
porozmawiać z pozostałymi uczestnikami wycieczki, powymieniać adresy i umówić się na
następne wyprawy. Dostaliśmy na pamiątkę zdjęcie całej grupy, zrobione kilka dni
wcześniej w hotelu i listę adresów wszystkich uczestników. I to –niestety- było
wszystko. Wróciliśmy do hotelu dopakować walizki.
Rano wstaliśmy wcześnie,
szybko zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy na lotnisko. Po sześciu godzinach lotu
wylądowaliśmy w Miami na Florydzie. Od razu obwąchały nas pieski do wykrywania
narkotyków. Po dwóch godzinach czekania, wsiedliśmy do samolotu do Newark’u i po
następnych 3 godzinach byliśmy prawie w domu. Jeszcze tylko pół godzinna jazda
taksówką i …pozostało tylko czekać na wywołanie zdjęć, żeby powspominać
piękną wycieczkę do Boliwii i Peru i zapełnić zdjęciami kolejny album.