PERU / BOLIVIA

Nasza pierwsza „poważna” wyprawa miała miejsce w marcu 1997 roku. Ponieważ wtedy nie mieliśmy naszej strony internetowej i nie przyszło nam do głowy, żeby robić opisy wycieczek, spróbuję teraz odtworzyć tą wycieczkę i związane z nią przygody ku pamięci naszej i wszystkich zainteresowanych.

Machu Picchu

Dzień pierwszy, 15 marca, sobota
|< < >

Wycieczka zaczęła się niefortunnie. Rano wszystko szło zgodnie z planem: wstaliśmy bez zbytniego pośpiechu (odlot do Miami mieliśmy dopiero około trzeciej), dopakowaliśmy się, odstawiliśmy kota do przechowalni, wsiedliśmy do zamówionej taksówki i pojechaliśmy na lotnisko. Do tego momentu wszystko szło, jak po maśle. Na lotnisku okazało się, że nasz samolot do Miami ma opóźnienie (z przyczyn technicznych) ponad trzy godziny i w żaden sposób nie zdążymy na samolot z Miami do La Paz. Ja powiedziałam, że do domu nie wracamy, bo wszystko zostało pozałatwiane i nie mam zamiaru płacić kolejnych $100 za taksówki w obie strony. Pani z linii lotniczych (American Airlines), która i tak nic innego nie robiła od kilku godzin, tylko upakowywała 300 pasażerów naszego lotu w inne samoloty, zaczęła kombinować, co z nami zrobić. Najpierw chciała nas posłać z Nowego Jorku przez Buenos Aires i Santa Cruz do La Paz, czyli dokładnie dookoła (w sumie kilkanaście godzin lotu plus oczekiwania na lotniskach na połączenia), na co się też nie zgodziłam, chociaż Adamowi oczki rozbłysły na samą myśl, że przeleci pół Ameryki Południowej. Wreszcie zgodziliśmy się na czekanie na nasz opóźniony lot, spędzenie jednego dnia w hotelu w Miami i następnego wieczoru lot do La Paz, a co za tym idzie stracenie jednego dnia wycieczki, co i tak było nieuniknione. Wszystko to, oczywiście, na rachunek linii lotniczych. Do Miami dolecieliśmy około pierwszej w nocy, do pokoju hotelowego (po załatwieniu formalności) dotarliśmy około drugiej. Nie pozostawało nic innego, tylko iść spać.

  Flaga Boliwii

Dzień drugi, 16 marca, niedziela
|< < >

Wstaliśmy, jak skowronki, około południa w luksusowym apartamencie, luksusowego hotelu Hilton przy lotnisku w Miami na Florydzie. Po zjedzeniu śniadania (lunch’u?), spacerze po okolicach hotelu (pierwszy raz w życiu widziałam palmy na „żywo”, nie w palmiarni), zrobieniu pierwszych paru zdjęć, w tym malowniczym papugom hotelowym, postanowiliśmy zrelaksować się w hotelowych obiektach. Akurat i Adam był po bardzo ciężkim okresie w pracy, i ja byłam świeżo po testach semestralnych na mojej uczelni, tak, że oboje marzyliśmy o odpoczynku, a wiadomo, że wycieczki takie, na jaką się wybieraliśmy, nie polegają na relaksie. Spędziliśmy całe popołudnie pławiąc się w hotelowym basenie, wygrzewając kosteczki i masując mięśnie w jacuzzi, a Adam dodatkowo spędził pół godziny w saunie. Wieczorem zjedliśmy kolację w jednej z wielu hotelowych, pełnych tropikalnej roślinności, restauracji i -najedzeni i wypoczęci- odlecieliśmy do La Paz.

  Flaga Bolivii

Dzień trzeci, 17 marca, poniedziałek
|< < >

Do La Paz leci się około 6 godzin. Mieliśmy wylądować około 6 rano. Obudziłam się w samolocie godzinę przed lądowaniem. Zaczynało świtać i gdy wyjrzałam przez okno, to, co zobaczyłam, przyprawiło mnie o dreszcze: lecieliśmy tuż ponad chmurami, a z tych chmur, po obu stronach samolotu, bardzo blisko, wyrastały szczyty gór. Później przeczytałam gdzieś, że lądowanie w La Paz należy do najbardziej widokowych. Poza tym La Paz jest najwyżej położonym komercyjnym lotniskiem na świecie. Wylądowaliśmy szczęśliwie na lotnisku, które przypominało mi starą szkołę podstawową, do której chodził jeszcze mój brat. Chyba to z powodu starych drewnianych podłóg, które były świeżo wypastowane. Sam budyneczek też był stary i mały. Butle z tlenem porozmieszczane były we wszystkich strategicznych miejscach; jeden z pasażerów zasłabł i podłączono go do takiej butli: było nie było lotnisko leży na wysokości ponad 4000m.n.p. Przed lotniskiem już czkał na nas lokalny przewodnik naszej wycieczki (wysłaliśmy z Miami fax, kiedy przyjeżdżamy) z kierowcą z naszego pierwszego w Boliwii hotelu o dźwięcznej nazwie Inca Utama. Hotel położony był w miejscowości Huatajata (czyt. Łatachata) nad Jeziorem Titicaca , tylko 75 km od lotniska. Jechaliśmy do niego ponad dwie godziny, a przez całą drogę kierowca usiłował skontaktować się z hotelem za pomocą radia CB ( w Boliwii pewnie ostatni krzyk techniki). Okazało się, że wraz z nami przyleciały jeszcze dwie spóźnione osoby z naszej wycieczki, też z New Jersey: starsi państwo, rodzeństwo, którzy -oczywiście- zwiedzili już cały świat wydając w ten sposób swoje emerytury, a poza tym ich przodkowie byli Polakami. Oboje bardzo sympatyczni, więc szybko się z nimi zaprzyjaźniliśmy. Droga do hotelu i to, co widzieliśmy po drodze, sprawiło na nas przygnębiające wrażenie: płaski, szary, błotnisty krajobraz, zupełnie bez zieleni (na tej wysokości prawie nic nie rośnie), droga tylko częściowo asfaltowa, w wielu miejscach poprzerywana przez wodę tak, że nasz kierowca dokonywał cudów zręczności, żeby jakoś pokonywać te przeszkody, wzdłuż drogi domki zbudowane z błota, w większości niewykończone. Jedyny miły akcent stanowiły dzieci i młodzież, idący właśnie do szkoły, schludnie ubrani w granatowe mundurki i białe koszule. No i czasami widać było na horyzoncie wspaniałe, ośnieżone szczyty Andów. Po dotarciu do hotelu, okazało się, że Jezioro Titicaca jest zachwycające, zaś sam hotel specyficzny. Po pierwsze, wybrzeże Titicaca od strony boliwijskiej jest w ogóle nie zagospodarowane i nasz hotel był jednym z niewielu, albo i jedynym. W związku z tym widoki były fantastyczne, przyroda dzika i nieskażona, ale jeśli chodzi o komfort hotelu, to w tym momencie, nie żałowaliśmy dnia spędzonego w Hiltonie, tym bardziej, że nic nie straciliśmy z atrakcji wycieczki, bo pierwszy dzień i tak przeznaczony był na aklimatyzację. Hotel miał natomiast wiele innych atrakcji, o których mogliśmy się przekonać tego dnia wieczorem i bardzo sympatyczną i pełną dobrych chęci obsługę. Tymczasem, po spóźnionym śniadaniu, wpadliśmy w napięty program wycieczki. Na ten dzień zaplanowanych było wiele atrakcji. Najpierw popłynęliśmy niewielką motorówką do Copacabana – miejsca kultu religijnego, będącego tym dla Boliwijczyków, czym dla Polaków Częstochowa. W Copacabana znajduje się słynna Katedra z Indiańską Dziewicą , czyli wg tubylców La Mamita del Lego. Katedra jest imponująca, ale Indiańska Dziewica jest tylko repliką. Prawdziwą wywieźli Brazylijczycy, po przegranej przez Boliwię wojnie, i znajduje się ona w brazylijskiej Copacabana (słynnej z pięknych plaż także), która jest częścią Rio de Janeiro. Ciekawe jest to, że posąg ubierany jest w stroje, które szyją i przynoszą wierni. Strój zmienia się co tydzień, ale i tak jest już zgromadzony zapas na kilka lat. Wracając do Boliwii, to kraj ten nie miał szczęścia. Znajdowały się tu największe na świecie złoża srebra, ale wszystko wywożone było do Hiszpanii, a ludzie żyli w nędzy. Reszty dokonali sąsiedzi, którzy po kolejnych przegrywanych przez Boliwię wojnach, zagarniali dla siebie co ciekawsze obszary Boliwii. W tej chwili, Boliwia jest krajem bardzo biednym i małym. I pomyśleć, że kiedyś miała dostęp do Pacyfiku, dużo większy dostęp do Jeziora Titicaca i bogactwa naturalne, w tym jedne z największych na świecie złoża srebra. Lunch zjedliśmy w sympatycznej knajpce na świeżym powietrzu w Copacabana i był pyszny: krupniczek z quinoa’i (tutejsze zboże bardzo bogate w białko i mikroelementy – stanowiło główne pożywienie Inków; Hiszpanie zakazali jego uprawy, bo wierzyli, że dzięki niemu Inkowie są tak silni fizycznie) i świeżo złowiona ryba z jeziora Titicaca. W ogóle jedzenie w Boliwi i Peru bardzo mi smakowało, może dlatego, że bardzo przypominało polskie jedzenie: miało dużo elementów polskiej kuchni, ale przede wszystkim było proste i zawsze świeżo przyrządzone. Po lunchu popłynęliśmy dalej, na Wyspę Słońca, gdzie -według legendy- syn i córka boga Słońca Inti zeszli na Ziemię i utworzyli imperium Aymara. Weszliśmy Schodami Inków do Źródeł Inków, skąd roztaczał się przepiękny widok na Jezioro , Titicaca. Stamtąd dopiero było widać, że Jezioro ma nieprawdopodobnie intensywny niebieski kolor, trochę różny w różnych jego częściach, w zależności od głębokości i padających promieni słonecznych. Na dole umorusane dzieciaki koniecznie chciały nam sprzedać jakieś drobne pamiątki. Kupiłam sobie ręcznie tkany z różnokolorowych wełen rzemyczek z napisem „Titicaca” bliżej niewiadomego zastosowania i za bolivara (tamtejsza waluta) zrobiłam sobie zdjęcie z kobietą w tradycyjnym stroju, która miała na plecach w ciasnym zawiniątku małe dziecko. Dzieci tak się tutaj nosi, a strój polega na sandałach na bosych stopach, suto marszczonych kolorowych spódnicach, kubraku i śmiesznym męskim kapelusiku noszonym na czubku głowy: prosto przez panny, na bakier przez mężatki (albo odwrotnie, bo już dokładnie nie pamiętam). Z tymi kapelusikami to była następująca historia: sprowadzono partię męskich kapeluszy z Anglii dla robotników budujących kolej i okazało się, że rozmiar jest za mały. Nie przydały się robotnikom, ale bardzo spodobały się miejscowym strojnisiom i tak już zostało. Tutejsi mieszkańcy bardzo łatwo przejmowali elementy kultury hiszpańskiej: fragmenty strojów, zwyczajów, religii, ale nie wyrzekali się swojej kultury. Powstała z tego mieszanka, trudna do zrozumienia dla Europejczyków: np. ludzie chodzą do kościoła katolickiego i Copacabana jest miejscem wielkiego kultu religijnego, a z drugiej strony dalej czczą swoich dawnych bogów i składają im ofiary z krwi i serc zwierząt (niektórzy twierdzą, że głęboko w dżungli także i z ludzi, chociaż nasz przewodnik z plemienia Ketchua zarzekał się, że nie) na tradycyjnych ołtarzach ofiarnych. Wyjaśnię jeszcze tą opłatę za zdjęcia: nie jest to obowiązkowe, ale przewodnicy zawsze proszą, żeby zapytać o pozwolenie, jeśli chce się zrobić zdjęcie człowiekowi i -ewentualnie dać drobną zapłatę, bo są to ludzie biedni i każdy pieniądz im się przyda. Absolutnie nikt nie domagał się opłaty na siłę, podobnie jak nikt nie był nachalny przy usiłowaniu sprzedaży pamiątek a żebracy delikatnie prosili o wsparcie. W tym Boliwia i Peru różnią się na korzyść od paru innych krajów, gdzie sprzedający obsiadają turystów jak muchy i nie można się od nich opędzić. Potrafią też być niegrzeczni, gdy odmówi się dania pieniędzy lub kupna czegoś. Niestety, zdarzyło mi się to w Polsce, gdy odmówiłam dania pieniędzy kilkuletniemu chłopakowi.

Z Wyspy Słońca popłynęliśmy z powrotem do hotelu, po drodze mijając Wyspę Księżyca, będącą miejscem poszukiwań archeologicznych, na której znajduje się Tron Inków.

Popołudnie, które dla większości było wolne, przeznaczyliśmy na nadrabianie zaległości z poprzedniego dnia, czyli oglądanie atrakcji znajdujących się na terenie naszego hotelu. A było co oglądać. Najpierw zwiedziliśmy dwa małe, ale bardzo starannie urządzone muzea: Muzeum Ekologiczne i Muzeum Altiplano (taką nazwę nosi ten olbrzymi płaskowyż położony na wysokości prawie 4000m npm.). Następnie pooglądaliśmy różne obiekty wybudowane na terenie hotelu: małą kapliczkę zbudowaną z błota, które jest w Boliwii głównym materiałem budowlanym, miniaturową starą wioskę z lepiankami w kształcie wydłużonych półkul, pływającą wyspę (z restauracją) zbudowaną dla odmiany z jeziornej trzciny, która stanowi drugi ważny materiał budowlany nad Jeziorem Titicaca. Zapoznaliśmy się też z budową łodzi z tej trzciny. Dwóch budowniczych słynnych łodzi RA II i Tigris, które były używane w wyprawach Thor Hayerdahl’a, wyplatało te łodzie, objaśniając jak się to robi. Była też replika RA II. Konstrukcje z trzciny, są tak mocne, że buduje się na nich całe pływające wioski. Po drodze Adam koniecznie chciał pogłaskać lamy, które rano, pilnowane przez właściciela, były bardzo przyjazne i zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcia, natomiast teraz zostały same i nie dały się do siebie zbliżyć. Próba zbliżenia do nich skończyła się dla Adama soczystym opluciem. Niewątpliwie największą atrakcją było unikalne muzeum-zielarnia znachora-czarownika (noszą tutaj nazwę kallawayas) wraz z prawdziwym kallawaya w środku, który po wprowadzeniu się w trans przepowiadał przyszłość. Nikt z nas się nie odważył zapytać o przyszłość, ale poprzedniego dnia podobno parę osób się odważyło zapytać i powiedział im dużo prawdziwych faktów z przeszłości. Co do przyszłości, to czas pokaże. Kallawayas nie są tylko czarownikami; są świetnymi zielarzami i leczą ludzi. Większość ludzi w Boliwii i Peru zwraca się do kallawayas w przypadku choroby i używa ziół i różnych innych preparatów i talizmanów w pierwszej kolejności. Leczenie u lekarzy jest drogie i często trudno dostępne w tych górzystych, pozbawionych dróg krajach. Kallawayas stanowią zamkniętą kastę: wiedza przekazywana jest z ojca na syna (lub córkę). Na terenie hotelu znajdował się także ośrodek masażu i upiększania preparatami ziołowymi (taki naturalny salon piękności), ale już nie było czasu go odwiedzić, bo po kolacji czekała nas jeszcze jedna atrakcja: folklorystyczne show z muzyką i śpiewami. Ponieważ ja bardzo lubię muzykę andyjską, więc nie mogłam opuścić takiej okazji i dotrwałam do końca, chociaż zmęczenie i wysokość dawały o sobie znać. Niestety nie mogę powiedzieć, że zasnęłam natychmiast i spałam świetnie, pomimo długiego i pełnego atrakcji dnia: dała o sobie znać choroba wysokościowa.

  Flaga Bolivii

Dzień czwarty, 18 marca, wtorek
|< < >

Następny poranek nie był zbyt miły dla mnie: po źle przespanej nocy w dalszym ciągu czułam okropny, rozsadzający ból głowy. Poprosiłam w recepcji o tabletki na chorobę wysokościową, ale nie byłam przekonana, czy je zjeść, bo generalnie nie cierpię tabletek. Przy śniadaniu zauważyłam dyskretnie postawioną przy wejściu miseczkę z zielonymi listkami. Poprzedniego dnia też ją widziałam, ale potem znikła. Okazało się, że są to suszone liście coca’i. Przy śniadaniu proponowano też dwa rodzaje herbaty, ale wszyscy prosili o czarną, więc nie zastanawiałam się co to jest ta druga, a ponieważ obsługa mówiła kiepsko po angielsku, więc znowu nie skojarzyłam, że jest to herbata z liści coca’i. Gdy sprawa się wyjaśniła, postanowiłam zamiast tabletek spróbować herbatki, a na drogę zabrałam garść liści. Okazało się, że coca jest świetna na chorobę wysokościową: ból głowy minął, jak ręką odjął. Okazało się też, że Boliwia i Peru są jedynymi krajami na świecie, gdzie używanie i handel coca’ą są legalne. O dziwo, nie ma tam problemów z narkomanią. No może teraz pojawił się ten problem w Peru w dużych miastach wraz z napływem kultury amerykańskiej. W każdym razie od tej pory piliśmy herbatkę z coca’i, która wystawiona była w każdym hotelu w termosach i podawana w każdej restauracji w dowolnej ilości. Adam popijał ją w olbrzymich ilościach, chociaż nie cierpiał na chorobę wysokościową: po prostu bardzo mu smakowała.

No ale wracam do programu wycieczki. Po śniadaniu pożegnaliśmy gościnny hotel w Huatajata i pojechaliśmy obejrzeć największy zabytek Boliwii – ruiny starożytnego miasta Tiwanacu. Była to stolica bardzo rozwiniętego państwa Indian Tiawanacu, które doszło do dużego rozkwitu i -z niewiadomego powodu- upadło. Najstarsze zabytki w tym miejscu sięgają czasów przed naszą erą. Gdy Inkowie odkryli te ruiny około 1200 roku naszej ery, byli zafascynowani wysokim poziomem rolnictwa, architektury i techniki antycznych mieszkańców tego miejsca. Odkrycie to posłużyło im też jako inspiracja do własnego budownictwa. Trudno coś więcej powiedzieć o cywilizacji Indian Tiawanacu, ich rozwoju i upadku, bo Boliwia nie ma pieniędzy, żeby prowadzić szerokie badania tych ruin. Oczywiście są prowadzone wykopaliska, ale w dalszym ciągu większość terenu jest ciągle nie zbadana. Obejrzeliśmy dobrze zachowane fragmenty dwóch precyzyjnie zbudowanych świątyń: Kalasasaya, która zbudowana była na ziemi i Kontiki, która wpuszczona jest w ziemię. Obie budowle zadziwiają precyzją budowy. Świątynia Kontiki ma poumieszczane we wnękach ściennych rzeźby głów. Obejrzeliśmy także słynną Bramę Słońca, której zdjęcie jest bardzo często umieszczana w książkach i podręcznikach historii, jako najbardziej charakterystyczny obiekt tych ruin. Drugim takim -znanym z fotografii- obiektem jest świetnie zachowany posąg jednego z bogów tej cywilizacji. Oczywiście nie obeszło się bez kupienia kilku pamiątkowych figurek. Adamowi najbardziej spodobała się figurka bogini, której imię brzmiało dla nas jak Kociamama. Adam kilka razy powtórzył to imię, a sprzedające kobiety radośnie podchwyciły: Kociamama, Kociamama! Kupiliśmy też kilka figurek-talizmanów z myślą o prezentach. Dwie osoby z naszej grupy poszły odwiedzić pobliskie miasteczko i nasz kierowca pojechał zabrać je po drodze. Miasteczko miało tak wąskie ulice i wiele zakrętów, że kierowca dokonywał cudów, żeby jakoś przez nie przejechać. My mieliśmy dodatkową atrakcję. Naszym następnym celem było La Paz. Po drodze mijaliśmy pola , w tym z kwitnącą na mocno czerwony kolor quinoa’ą. La Paz leży w głębokiej dolinie do której zjeżdża się z gór z każdej strony. Zatrzymaliśmy się na górze, żeby zrobić zdjęcie La Paz . Do La Paz prowadzi jedyna porządna droga w całej Boliwii. Trochę trudno nazwać ją autostradą, ale jazda była wygodna w przeciwieństwie do wszystkich poprzednich podróży po boliwijskich dogach. Po zakwaterowaniu w jednym z najlepszych hoteli w La Paz, „Presidente” i krótkim odpoczynku, poszliśmy zwiedzić La Paz. Najpierw obejrzeliśmy Muzeum Kolonialne mieszczące się w jedynym zachowanym w dobrym stanie hiszpańskim pałacyku. Obecnie mieści się tam galeria sztuki kolonialnej i współczesnej. Następnie pojechaliśmy do Księżycowej Doliny. Nazwa pochodzi od rzeczywiście księżycowego krajobrazu: Dolinę otaczają góry, które są zerodowane i nie tylko mają przeróżne kolory, ale także bardzo nietypowe kształty. Druga przyczyna takiej nazwy -wg mnie- wiążę się z tym, że mieszkają tu najbogatsi ludzie Boliwii w pięknych willach, nad bardzo zanieczyszczoną górską rzeką. Wyglądało to rzeczywiście „księżycowo” w porównaniu ze zbudowanymi z błota domami przeciętnych Boliwijczyków. Tu kupiłam pierwszy piękny, ręcznie robiony sweter z alpaki. Należy rozumieć, że nie ostatni. W drodze powrotnej oglądaliśmy z autokaru siedziby ambasad, których większość znajduje się też w Księżycowej Dolinie. Po powrocie do centrum, wysadzono nas na indiańskim targu, na którym można było kupić wszystko od biżuterii do tajemniczych ziół i gdzie mogliśmy buszować do woli. Wybuszowałam piękny wełniany kilim z bogiem o głowie kondora i srebrny naszyjnik (ostatecznie jest to kraj słynący ze srebra). Do hotelu było bardzo blisko, ale i tak złapała nas burza i zmokliśmy. Moje jasne spodnie, były tak samo nie do doprania, jak w Sosnowcu: efekt benzyny i oleju wyciekającego na drogi ze starych samochodów. A kierowcy też jeżdżą podobnie: co na drodze, to nieprzyjaciel. Wieczorem w hotelu mieliśmy uroczystą kolację przywitalną w strojach wieczorowych przy długim wspólnym stole. Mieliśmy okazję zapoznać się z uczestnikami naszej wycieczki. Jedzenie, jak zwykle, było bardzo dobre. Restauracja znajdowała się na ostatnim piętrze hotelu, skąd roztaczał się widok na nocne La Paz.

Flaga Peru

Dzień piąty, 19 marca, środa
|< < >

Po śniadaniu, udaliśmy się na lotnisko, skąd odlecieliśmy do Cuzco w Peru. Lot był bardzo przyjemny: trwał około godziny, w dużej części nad Jeziorem Titicaca, a później nad górami. Dzień był bardzo pogodny, widoczność świetna, więc cały czas podziwialiśmy, roztaczające się z okien samolotu, wspaniałe widoki. W Cuzco, które bardzo nam się spodobało „od pierwszego wejrzenia”, zamieszkaliśmy w przepięknym hotelu. Biuro podróży „Globus”, które organizowało naszą wycieczkę, słynie ze starannego doboru hoteli: nie tylko stara się znajdować hotele o odpowiednio wysokim standardzie i wygodnie położone, ale także nietypowe, charakterystyczne dla kultury kraju, w którym się znajdują. Nasz hotel w Cuzco, „Libertador”, mieścił się w starym, hiszpańskim pałacu, zbudowanym w kształcie prostokąta, z dużym dziedzińcem w środku i galeriami od strony tego dziedzińca wzdłuż każdego piętra. Na galeriach mieściły się antyczne kanapy, na których można było odpocząć w cieniu i rośliny w olbrzymich donicach. Z piętra na piętro prowadziły szerokie, kamienne schody. Na środku kamiennego dziedzińca stała fontanna, a główny holl był jednocześnie salą muzealną, z pięknie wyeksponowanymi w podświetlanych gablotach zabytkowymi naczyniami i elementami strojów. W pokojach mieliśmy meble z ciemnego drewna z elementami wzornictwa inkaskiego. Łóżka przykryte były wełnianymi, ręcznie tkanymi narzutami w ciemno czerwonym kolorze też z motywami kultury Inków, a na ścianie wisiały akwarele z widokami z Cuzco. Jednym słowem -coś wspaniałego. Na początku mieliśmy problemy, żeby gdziekolwiek trafić w tym hotelu, bo pełno w nim było przejść, schodów, korytarzyków i zaułków, ale szybko poczuliśmy się tu, jak u siebie w domu. Mieliśmy spędzić w tym hotelu 3 noce, co bardzo nam odpowiadało po dotychczasowym codziennym pakowaniu i rozpakowywaniu się.

Po przylocie mieliśmy parę godzin czasu dla siebie, więc wybraliśmy się na oglądanie miasta. Cuzco, a właściwie jego centrum, wygląda bardzo specyficznie: wąskie uliczki wykładane kamieniem, przy których stoją domy zbudowane na oryginalnych kamiennych fundamentach budynków Inków z górą zbudowaną z różnych materiałów i w stylu hiszpańskim. Otóż, gdy Hiszpanie zdobyli Cuzco, chcieli je doszczętnie zniszczyć, jako stolicę imperium Inków i symbol ich potęgi. Okazało się, że nie jest to możliwe: mury ważniejszych budynków i fundamenty domów są tak mocne, że nie ma sposobu, żeby je zburzyć. Technika budowy Inków polegała na bardzo precyzyjnym układaniu dopasowanych do siebie bloków kamiennych. Inkowie nie używali zaprawy i nie bardzo też wiadomo, w jaki sposób szlifowali i układali, czasami olbrzymie, bloki skalne. W każdym razie stoi to wszystko do dziś, a między kamienne „cegły” nie da się wsunąć nawet cienkiego ostrza żyletki. Przedmieścia Cuzco, tak jak większość domów w Peru, zbudowane są z cegieł ze słomy i błota suszonych na słońcu. Jest to –wbrew pozorom- budulec bardzo trwały i niektóre domy wyglądały bardzo ładnie. Niestety, większość była niewykończona (najczęściej nie miała dachu). Powód tego stanu był bardzo prosty: za wykończony dom trzeba było płacić spore podatki. No ale dla nas najciekawsze było centrum i znajdujące się tam poinkaskie zabytki. Tu wszystkie domy miały dachy i wszystkie czerwone. Ponieważ Cuzco leży w kotlinie, więc z góry widać było tylko te czerwone dachy. Ponieważ lunch był we własnym zakresie, a my nie byliśmy specjalnie głodni, postanowiliśmy odwiedzić sklep spożywczy. Wyglądał dokładnie, jak sklep w Polsce parę lat temu, tzn. sklepowa za ladą pakowała towar w papier, kasowała pieniądze i kroiła ser, nie przejmując się za bardzo czystością. No ale drożdżowe, świeże bułeczki pachniały apetycznie w całym sklepie, więc zaryzykowaliśmy. Były takie, jak w Polsce, pyszne, a my przeżyliśmy. Po południu, już z całą grupą i nowym peruwiańskim przewodnikiem, udaliśmy się na zwiedzanie Cuzco i okolic. Najpierw odwiedziliśmy Klasztor Santo Domingo, z pięknym dziedzińcem, olbrzymimi ściennymi malowidłami w podcieniach galerii. No ale największą atrakcję stanowiła Świątynia Słońca Inków, która znajdowała się we wnętrzu klasztoru. Hiszpanie nie potrafili jej zburzyć, więc obudowali ją klasztorem, żeby nie była widoczna. Następnie obejrzeliśmy Katedrę, tym razem zbudowaną na fundamentach pałacu króla Inków. Po wyjechaniu z miasta, udaliśmy się do pobliskiej inkaskiej łaźni i źródeł Tambomachay. Za miastem znajdują się źródła, z których za pomocą kamiennych wodociągów, woda płynęła do miasta. Ponieważ Inkowie byli ludźmi bardzo czystymi i według prawa każdemu przysługiwało prawo do kąpieli, więc przy źródłach znajdują się wykute w skałach na zboczu góry, kabiny prysznicowe: woda spływająca z czubka góry, po ujęciu, w naturalny sposób tworzyła prysznice. Osobno znajdował się prysznic dla króla i osobno dla królowej. Przy źródłach kupiłam kolejny sweter z lamy. Następnie pojechaliśmy do fortyfikacji Sacsayhuaman, co Amerykanie z upodobaniem wymawiają jak „sexy woman”. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w zabytkowym miejscu Puca Pucara, które do tej pory stanowi miejsce kultu. Między innymi znajduje się tam ołtarz ofiarny (podobno używany, ale poświęca się tu tylko koguty). Sacsayhuaman jest to rodzaj fortecy zbudowanej tarasowo z grubych murów. Mury są zbudowane z olbrzymich bloków skalnych (największy waży ponad 350 ton), idealnie dopasowanych. Poza murami, nic więcej się nie zachowało. Trochę dalej znajdował się półokrągły, wykuty w skale amfiteatr Kenko, który też obejrzeliśmy. Wróciliśmy do hotelu, ale nie był to jeszcze koniec atrakcji tego dnia. Wieczorem poszliśmy do bardzo sympatycznej restauracji, gdzie oprócz smacznej kolacji w programie był folklorystyczny pokaz z tańcami i muzyką Andów. Bardzo nam się podobało (zrobiliśmy zdjęcia) i bardzo późno wróciliśmy do naszego hotelu.

Flaga Peru

Dzień szósty, 20 marca, czwartek
|< < >

Kolejny dzień zwiedzania okolic Cuzco. Tego dnia w planie mieliśmy kilka miejsc. Najpierw pojechaliśmy malowniczą doliną rzeki Urubamba do świetnie zachowanego miasta-fortecy Ollantaytambo. Wokół Cuzco znajduje się kilka tego typu warownych miast, ale Ollantaytambo jest jedną z największych, najlepiej zachowanych i najbardziej malowniczo położonych. Już samo Cuzco leży kilkaset metrów niżej niż La Paz i okolice, więc zaczyna tu już coś rosnąć, co bardzo poprawia krajobraz. Do Ollantaytambo trzeba zjechać następne kilkaset metrów, więc roślinność była jeszcze bogatsza. Co prawda nie ma tu wielkich drzew (przypuszczalnie zostały wytrzebione, podobnie jak w Europie w XIX wieku), ale góry pokryte są… eukaliptusami. Zostały sprowadzone z Australii i się świetnie zaaklimatyzowały. Poza tym to już strefa klimatu tropikalnego, więc rosną kolorowe blomerie i tillandsie, jest zielona trawa i pola uprawne. Akurat, gdy byliśmy, był koniec pory deszczowej i wszystko rosło i kwitło. Krajobraz przypominał miejscami trochę polskie Beskidy latem. Różnica polegała głównie na wyglądzie gór: z płaskiego podłoża wyrastały nagle strome, obłe porosłe trawą góry. Twierdza położona jest na zboczu jednej z takich gór, w bardzo strategicznym miejscu, gdzie dolina zwęża się prawie do szerokości rzeki. Na dole znajduje się miasto, z pozostałościami pałacu królewskiego, świątyni, domów mieszkalnych i -oczywiście- świetnie zachowanymi łaźniami miejskimi i królewskimi. Miasto było zamieszkiwane w czasie pokoju, zaś na wypadek wojny wszyscy przenosili się to fortecy na zboczu góry. Forteca w czasach pokoju służyła za pola uprawne, które były przydatne na wypadek wojny również, bo zapewniały jedzenie oblężonym. Fortece Inków budowane były wszystkie w podobnym stylu: na zboczu góry, w postaci tarasów umocnionych konstrukcjami z kamieni. Zbocze takiej góry przypominało schody o olbrzymich stopniach. Z tarasu na taras można było przejść po normalnych kamiennych schodach. W czasie pokoju tarasy służyły za pola uprawne. W czasie wojny służyły za mury obronne. System tarasów, tylko nie tak świetnie umocnionych i wysokich, zachował się w rolnictwie peruwiańskim do dziś: tarasy na zboczach gór zapobiegają wypłukiwaniu zbiorów. Forteca miała na szczycie góry budynki mieszkalne, świątynię, ale przede wszystkim zaopatrywana była w świeżą wodę. Poza tym miała systemy galerii wzdłuż zboczy góry, z punktami obserwacyjnymi i spichlerzami. Ten system strażnic ciągnął się nieraz bardzo daleko, co zapewniało wczesne ostrzeganie w przypadku niebezpieczeństwa. Forteca Ollantaytambo słynie z polerowanych ścian z różowego granitu, z których zbudowana jest świątynia na szczycie. Na centralnej, największej ścianie znajdowała się –prawdopodobnie- płaskorzeźba dwóch jaguarów. Forteca słynie również z tego, że najdłużej broniła się przed Hiszpanami. Inkowie bronili się bardzo długo i mogliby jeszcze dłużej, bo twierdza była praktycznie nie do zdobycia, ale Hiszpanie znaleźli doprowadzenie wody i odcięli jej dopływ do fortecy. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na lunch w sympatycznej restauracji w kolonialnym stylu pasada (co znaczy mniej więcej wiejski dom). Jedzenie było, jak zwykle, świetne. Po lunchu pojechaliśmy dalej do starego górskiego miasteczka zbudowanego przez Inków - Pisac, słynącego z targu. Na targu, jak to na targu można było kupić wszystko od świeżych owoców i liści coca’i, poprzez artykuły potrzebne w gospodarstwie, na wyrobach rękodzieła kończąc. Nie muszę dodawać, że były tu nieprzebrane ilości, ręcznie robionych swetrów, kilimów, makatek, skarpet, czapek zrobionych głównie z wełny lamy i alpaki. Oba te zwierzęcia pochodzą z tej samej rodziny – lam i są głównymi zwierzętami hodowlanymi w Peru . Oprócz tych dwóch, żyje w Peru także najmniejsza z rodziny lam – wicuna. Jej wełna jest najdelikatniejsza i najdroższa, ale ta lama żyje tylko dziko i jest pod ochroną. Ja, jako zwolenniczka ochrony środowiska, poprzestałam na swetrach z lamy i alpaki, które -jeśli zrobione z wełny młodych zwierząt- są bardzo miękkie i ciepłe, a przede wszystkim nie trzeba w tym celu zabijać zwierząt. Nie pamiętam, czy kupowałam jakieś pamiątki na targu w Pisac’u, ale pamiętam, że kupiliśmy bardzo brzydkie pomarańcze i grapefruity, które okazały się bardzo soczyste i słodkie. Wróciliśmy do Cuzco na tyle wcześnie, żeby zjeść wczesną kolację w naszym hotelu i jeszcze zdążyć pójść na wieczorny spacer po mieście. Cuzco wieczorem wyglądało bardzo ładnie. Jest to mocno turystyczne miasto, więc życie toczy się tu do późna w nocy. Ludzie są przyjaźni, więc nie ma powodów do obaw, spacerując w nocy. No ale my nie mogliśmy sobie pozwolić na nocne życie, bo następnego dnia czekała nas całodniowa wycieczka na Machu Picchu i wstawanie o 4 rano! Pospacerowaliśmy trochę po rynku, kupiliśmy pocztówki, znaczki i… kolejny sweter i wróciliśmy do hotelu.

Flaga Peru

Dzień siódmy, 21marca, piątek
|< < >

Pobudka , jak już wspomniałam, była bardzo wcześnie. Potem szybko zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy autobusem na dworzec kolejowy, skąd o 5 rano odjeżdża codziennie jedyny pociąg do podnóża Machu Picchu. Pomimo wczesnej pory, przy bocznym wejściu, pod które podjeżdżał nasz autobus, już czekał na nas „Kevin Costner”, tak uczestnicy wycieczki ochrzcili młodego chłopaka, który sprzedawał własnoręcznie (tak przynajmniej przysięgał) namalowane, bardzo ładne akwarele i ręcznie robioną biżuterię. Chłopak szybko zyskał sobie sympatię naszej grupy, bo był bardzo gadatliwy i dowcipny. Jego cechą charakterystyczną było to, że nie był nachalny, ale zawsze wyrastał, jak spod ziemi, gdy tylko grupa wyjeżdżała z lub wracała do hotelu. Wiedział przy tym bardzo dokładnie, do którego wejścia podjedzie autobus. Pewnie miał „wtyczkę” w hotelu, ale nikomu to nie przeszkadzało. Wiele osób kupowało od niego akwarele, bo były na prawdę dobre, i biżuterię – z sympatii. No więc po miłym powitaniu przez Kevin’a, pojechaliśmy na dworzec, wsiedliśmy do luksusowego pociągu, z numerowanymi przekładanymi miejscami (zawsze wszyscy siedzieli przodem do kierunku ruch, żeby móc podziwiać widoki), sympatyczną obsługą, która częstowała napojami, kanapkami i słodyczami. No cóż jazda trwa ponad 4 godziny. To i tak dużo krócej , niż jeszcze rok temu: wtedy kursował stary, węglowy pociąg, który jechał 6 godzin. Pociąg wyjeżdża z Cuzco bardzo specyficznie: zygzakami, zmieniając kierunek jazdy. Jest to jedyna możliwość, żeby się wspiąć na strome zbocza otaczających Cuzco gór. Dolina rzeki Urubamba, bardzo malownicza, po jakimś czasie podziałała usypiająco: dawało o sobie znać poranne wstawanie. Po dojechaniu na miejsce, czekały na nas autobusiki, żeby nas wywieźć jeszcze 500 metrów wyżej. Adam zdecydował się wchodzić pieszo po schodach, podobnie jak nasz inkaski przewodnik. W zasadzie chyba dobrze zrobił, bo droga autobusem do góry była szalona: ostro zygzakami pod górę po wąskiej (wszystkie autobusy musiały jechać w jedną stronę, bo o mijaniu się nie było mowy) drodze prowadzącej po prawie pionowym zboczu. Trwało to na szczęście tylko 20 minut. Adam wchodził 45 minut, ale dotarł zupełnie mokry. Wyglądaliśmy, najpierw jeszcze z okien pociągu, a później autobusu, kiedy odsłoni się słynne Święte Miasto, ale do końca podróży nie było zupełnie nic widać. Dopiero po wyjściu z autobusu, zobaczyliśmy cel naszej wycieczki. Słynne Święte Miasto Inków położone jest na samym szczycie porośniętej gęstą tropikalną roślinnością góry o stromych zboczach i płaskim szczycie, Nic dziwnego, że przez tak długi czas pozostawało nie odkryte. Hiszpanie nigdy nie zdobyli tego miasta. Jego mieszkańcy -przypuszczalnie- opuścili miasto, nie bardzo wiadomo dlaczego. Być może , żeby Hiszpanie nie znaleźli do niego drogi. A droga do tego Świętego Miasta była tylko jedna: ukryta ścieżka w górach, którą przemierzali kurierzy ze stolicy Inków, Cuzco, kilka razy dziennie. Teraz trasa ta nosi nazwę Inca Trial i pokonuje się ja w ciągu 4 dni z Cuzco. Tylko kilka wtajemniczonych osób w Cuzco wiedziało o Świętym Mieście i drodze prowadzącej do niego. Przypuszczalnie było to coś w rodzaju żeńskiego klasztoru, w którym przebywały głównie młode kobiety, które poświęciły swoje życie służąc bogom, być może w ten sposób, że jako kapłanki-ofiary były składane na ołtarzu ofiarnym lub zrzucane z góry. Inkowie pomimo bardzo rozwiniętej kultury, cywilizacji i techniki, nie rozwinęli -niestety- pisma. Stąd większość rzeczy ich dotycząca pozostaje w sferze domysłu. Na pewno znaleziono na terenie Świętego Miasta kilkadziesiąt grobów -głownie młodych- kobiet. Przyczyna ich śmierci nie jest znana, ale nie było śladów stosowania jakiejkolwiek przemocy. Reszta to domysły. Prawdopodobnie w górach pokrytych gęstą dżunglą, istnieje jeszcze inne miasto, o którym wspomina się w starych legendach i opowieściach. Naukowcy mają nadzieję je odnaleźć, a wtedy -być może- wyjaśni się coś więcej. Święte Miasto zostało odkryte na początku wieku, ale dopiero w 1940 roku udało się do niego dotrzeć. Jest zachowane w bardzo dobrym stanie: 80% murów i budowli jest oryginalna. Znajduje się tu duża część rolnicza z tarasowymi polami, z których zbierano plony -prawdopodobnie- kilka razy do roku. Jest to zasługa wspaniałego klimatu tego miejsca i wiecznie świecącego słońca. Oprócz roślin jadalnych, przypuszczalnie, uprawiano też duże ilości kwiatów, do ozdabiania miejsc kultu. Nie było tu ludzi biednych: zaledwie kilka małych domków świadczy, że mieszkało tu kilka osób niższego pochodzenia, pewnie rolników. Święte Miasto składa się głównie z pałaców i świątyń, znajdujących się na płaskiej centralnej części, góry Machu Picchu, co znaczy Stara Góra. Góra, którą najczęściej fotografuje się w tle ruin, nosi nazwę Huayna Picchu, co znaczy Młoda Góra. Jest też obserwatorium astronomiczne, na najwyższym punkcie góry. Skomplikowany system wodny zaopatruje do dziś całe miasto w wodę. Wiele budowli i miejsc w Świętym Mieście ma niewiadome dla współczesnych przeznaczenie. Spędziliśmy, błądząc po tym -pełnym ciekawych miejsc i pięknych widoków- tajemniczym Mieście wiele godzin. Rano, gdy przyjechaliśmy, całe miasto spowijała gęsta mgła, która ustąpiła około południa i wyjrzało ostre słońce. Ostatecznie Inkowie, którzy czcili słońce, nie bez powodu zbudowali tu swoje Święte Miasto: taka pogoda panuje tu prawie codziennie. Około 3 po południu zjechaliśmy autobusami na dół. Z autobusem ścigał się miejscowy, może 10-cio letni, chłopak: Zbiegał po schodach często szybciej, niż był w stanie zjechać autobus, przecinał mu drogę i machał nam radośnie. Kierowca dociskał gaz, żeby kolejny zakręt pokonać szybciej niż chłopak, co dodawało emocji do naszej -i tak karkołomnej- jazdy. Na dole chłopak -oczywiście- był pierwszy: zebrał oklaski i… pieniądze, bo w sumie o to przecież chodziło. Przed powrotem poszperaliśmy jeszcze po kramikach, których pełno rozłożyło się wokół dworca i… kupiliśmy dwa kolejne swetry z alpaki. To ostatnia okazja na takie zakupy po niewielkich cenach. Jutro lecimy do Limy, gdzie ceny swetrów są kilka razy wyższe, jak to zwykle w stolicy.

Flaga Peru

Dzień ósmy, 22marca, sobota
|< < >

Poranny lot do Limy opóźnił się prawie dwie godziny. Mieliśmy ten luksus, że nie musieliśmy czekać na lotnisku: lotnisko zawiadomiło hotel, że lot jest opóźniony – jeszcze jeden plus mieszkania w dobrym hotelu. Wolny czas spędziliśmy na zwiedzaniu okolicznych luksusowych sklepików. Kupiłam jeszcze wełnę na …kolejny sweter z alpaki. Rzecz w tym, że moja skóra reaguje alergią na kontakt z każdą wełną owczą. Jedynie kaszmir i alpaka są przyjazne dla mojej skóry. Wreszcie samolot przyleciał, wsiedliśmy i po godzinie bardzo widokowego lotu nad Andami (znowu świetna widoczność) wylądowaliśmy w Limie. W Limie zamieszkaliśmy w hotelu-molochu „Sheraton Lima Hotel & Casino”, położonym w samym centrum miasta. To położenie było jego największą zaletą, ale i wadą. Mieliśmy parę godzin czasu wolnego, więc wybraliśmy się na spacer, ale bardzo szybko wróciliśmy: spacer po zatłoczonych ulicach z tłumem ludzi i sznurami kopcących samochodów, prowadzonych przez szalonych kierowców, nie należał do przyjemności. Po południu udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Lima, kiedyś stolica całej Ameryki Południowej, miasto 100 kościołów, jedno z najbogatszych miast świata, obecnie tez jest bardzo ładna, ale straciła bardzo dużo ze swojej dawnej świetności. Kolejne trzęsienia ziemi nie oszczędzały miasta. Teraz zniszczeń dokonują partyzanci. Peruwiańczycy wkładają dużo wysiłku w odbudowę dawnej świetności Limy. Całe centrum miasta wyglądało, jakby było w przebudowie: wszystko to były prace nad restauracją zabytków. Najpierw obejrzeliśmy Klasztor Św. Franciszka, z pięknymi mozaikami z Sewilli i freskami ściennymi z XVII w., częściowo zniszczonymi -niestety- przez wybuch bomby podłożonej niedawno przez partyzantów. Następnie pojechaliśmy na główny plac Limy, Plaza de Armas, czyli Plac Armii (plac o takiej nazwie znajduje się chyba w każdym południowoamerykańskim mieście). Tu znajduje się Pałac Prezydenta (wtedy urzędował w nim prezydent Fujimoro), otoczony kordonami wojska z powodu partyzantów, którzy właśnie w czasie naszego pobytu przetrzymywali zakładników w Ambasadzie Japońskiej. Kilka dni po naszym powrocie, dzięki zdecydowanej i świetnie zaplanowanej akcji, zakładnicy zostali uwolnieni. No ale wracając do zabytków, to przy tym placu znajduje się jedyny zachowany w 100% zabytek czasów kolonialnych – Pałac Arcybiskupów z pięknymi drewnianymi werandami. Sam Plac, bardzo rozległy i pełen klombów z kwiatami, stanowi miejsce spotkań mieszkańców Limy i spacerów turystów. Zespół „hiszpańskich” mandolinistów w aksamitnych kubrakach i czapkach, który grał na Placu, chętnie pozował do zdjęć. Następnie obejrzeliśmy Katedrę z grobem i szczątkami Francisca Pizarra i pojechaliśmy obejrzeć słynne Muzeum Złota, drugie co do wielkości, po Muzeum Złota w Quito, Equador. Zdjęć robić –oczywiście- nie wolno. Muzeum zawiera zbiory złotych ozdób, elementów strojów i przedmiotów codziennego użytku, znalezione w czasie wykopalisk na terenie Peru. Jest to wszystko ściśle upakowane w ciasnych salkach wpuszczonych w ziemię (rodzaj skarbca), w szklanych gablotach od podłogi po sufit i sprawia niesamowite wrażenie. Ekspozycja objechała wielokrotnie cały świat i gościła w najsłynniejszych muzeach, m.in. w Muzeum Narodowym w Warszawie. Obejrzenie Muzeum zajęło nam kilka godzin i po powrocie do hotelu i kolacji było już na tyle późno, że nie pozostawało nic innego tylko iść do baru na PiscoSour (andyjską alkoholową specjalność, która bardzo mi smakowała) i spać.

Flaga Peru

Dzień dziewiąty, 23 marca, niedziela
|< < >

Wcześnie rano wyruszyliśmy z naszego hotelu na jednodniową wycieczkę do Ica-Nazca, żeby obejrzeć słynne linie na pustynnym płaskowyżu. Po drodze przejechaliśmy przez bogate rezydencjalne dzielnice Limy, San Isidro i Miraflores, gdzie znajdują się również ambasady. Ambasada Japońska i przyległe budynki, z których ewakuowano mieszkańców, otoczona była przez wojsko. Zatrzymaliśmy się na chwilę w parku-gaju oliwkowym i drugi raz w parku przy wybrzeżu Pacyfiku. Park był bardzo ładny, na dole była plaża i przystań, ale wybrzeże tonęło w gęstej mgle. Dla mnie był to pierwszy pobyt nad Pacyfikiem i byłam niepocieszona, że nic nie widać. Jest to stan w Limie normalny: panuje tu wieczna mgła, która w porze deszczowej przechodzi w lekka mżawkę. Zrobiliśmy sobie zdjęcie na tle posągu miłości i pojechaliśmy dalej, wzdłuż Pacyfiku do Ica-Nazca. Nasza droga ciągnęła się monotonnie przez pustynię, bo od strony Pacyfiku Peru ma pustynię. Właściwie Lima jest wielką oazą, leżącą przy ujściu rzeki, podobnie jak wiele małych oaz, które mijaliśmy po drodze. Jechaliśmy jedyną droga w Peru, której nie wysadzają regularnie partyzanci, czyli Trans Amerykańską Autostradą (Pan American Highway). Lunch zjedliśmy w bardzo sympatycznej knajpce w jednej z mijanych oaz. Jak zwykle smaczny. W ogóle jedzenie w Peru bardzo mi smakowało, o czym już pisałam. Po przyjeździe do Ica najpierw zwiedziliśmy małe, ale bardzo ciekawe Muzeum Archeologiczne, które ma bardzo ładną i cenną kolekcję starego rękodzieła indiańskiego. Znajdują się tu także mumie indiańskie i próbki pisma węzełkowego, które -prawdopodobnie- Indianie Nazca rozwinęli (przynajmniej zapis liczb). Następnie pojechaliśmy do naszego hotelu, „Las Dunas”, który był autentyczną oazą otoczoną ze wszystkich stron przez pustynię. Hotel był śliczny: białe jednopiętrowe domki kryte czerwoną dachówką tonęły w zieleni drzew. Każdy pokój miał osobne, prywatne wejście, wykładaną kamienną posadzką podłogę, meble z ciemnego drewna, dużo okien z siatkami chroniącymi od komarów i było w nim chłodno i przyjemnie. Na terenie hotelu były dwa stawy połączone mostkiem, system basenów do kąpieli i ścieżek spacerowych, mini ZOO – jednym słowem sielanka. Szkoda, że mieliśmy zostać w nim tylko jeden dzień. Po przyjeździe nasza grupa została podzielona na dwie części, ze względu na ograniczoną liczbę miejsc w małych samolocikach, którymi mieliśmy lecieć oglądać słynne Linie Nazca. Wybraliśmy lot w pierwszej turze, niestety niefortunnie. Okazało się, że wszystkie samolociki są w trasie i musieliśmy czekać prawie dwie godziny na lotnisku. Lotnisko to bardzo szumna nazwa: kryta strzechą wieża kontrolna, parę 3-osobowych samolocików, kilka sklepików i pas startowy. Poza tym dookoła pustynia i upał. Odwiedziliśmy sklepiki. Kupiliśmy dwa kamienie z wyrzeźbionymi obrazkami rysunków z Nazca, które okazały się najlepszą pamiątką i wspaniałymi przyciskami do papieru. Przyglądaliśmy się z nudów naprawie jednego z samolocików. Żartowałam, że na pewno tym polecimy, co …okazało się prawdą. Z duszą na ramieniu wsiedliśmy i rozpoczął się szalony lot. Nigdy wcześniej nie lecieliśmy tak małym samolocikiem. Nie ma to nic wspólnego z Boeningami, którymi normalnie się lata. Samolot trzęsie się i zgrzyta, a każdy podmuch wiatru odczuwa się jako rzucanie samolocikiem. Przy nabieraniu i traceniu wysokości żołądek podchodzi do gardła. Trzymaliśmy się kurczowo uchwytów. Adam, który siedział koło pilota, wypytywał o wszystkie przyrządy; przyznał później, że na wszelki wypadek, gdyby musiał przejąć stery. Zapytał też młodego pilota, jak długo lata. Okazało się, że dopiero rok, co nie poprawiło naszego samopoczucia. No ale pilot doleciał nad Linie Nazca, nadlatywał nad nie z każdej strony po parę razy, żebyśmy mogli zrobić zdjęcia. Robiłam te zdjęcia z zamkniętymi oczami, jedna ręką trzymając się uchwytu, ale nawet wyszły nie najgorzej. Z samolociku wyszliśmy na uginających się nogach, jak wszyscy pozostali, szczęśliwi, że wróciliśmy na ziemię. Linie Nazca są to olbrzymie rysunki, głównie zwierząt i ptaków, ułożone na pustynnym płaskowyżu z drobnych kamieni. Rzecz w tym, że widoczne są one dopiero z samolotu i że są bardzo precyzyjne, tzn. mają prostopadłe linie, zachowane kąty i powtarzające się elementy. Jak powstały i dlaczego - pozostaje w sferze domysłów. Najbardziej prawdopodobna teoria twierdzi, że jest to rodzaj kalendarza agrarnego, wykonanego przez Indian Nazca. Rysunki są rzeczywiście zaskakujące: olbrzymie, stylizowane – jakby malowane przez nowoczesnego grafika: ptaki ( kondor, koliber, ptak-ptak), pająk kosmonauta, żółw, krokodyl i już nie pamiętam nazw. Do hotelu wróciliśmy późnym popołudniem, nie było więc czasu skorzystać z wszystkich udogodnień naszego hotelu. Czasu było akurat na tyle, żeby się wykąpać, przebrać i wypić kilka szklaneczek PiscoSour w towarzystwie sympatycznych uczestników naszej wycieczki, wspominając szalony lot nad Liniami Nazca. Wieczorem pojechaliśmy na uroczystą kolacje do bardzo ładnej restauracji w Ica. Po kolacji oglądaliśmy, świetnie widoczny, Krzyż Południa. Wracaliśmy bardzo długo, bo drogą szła procesja (byliśmy tydzień przed Wielką Nocą), ale droga nie dłużyła się, bo ludzie śpiewali, machali do nas, a my z zainteresowaniem oglądaliśmy procesyjne dekoracje. I tak minął, kolejny pełen wrażeń i -niestety- przedostatni dzień naszej wycieczki. Myśleliśmy, że to już pewnie koniec wielkich atrakcji, ale następny dzień pokazał, że byliśmy w błędzie.

Flaga Peru

Dzień dziesiąty, 24 marca, poniedziałek
|< < >

Rano pojechaliśmy nad Pacyfik, do Zatoki Paacas, skąd mieliśmy popłynąć motorówką na Ballestas Islands, które są zamieszkałe przez wiele gatunków ptaków i zwierząt. Przyjechaliśmy do bardzo ładnego hotelu leżącego nad oceanem, skąd mieliśmy wyruszyć, ale okazało się, że musimy czekać, bo jest bardzo gęsta mgła nad oceanem. Snuliśmy się po hotelu, oglądaliśmy wspaniałą roślinność, piliśmy kawę, robiliśmy zdjęcia i wreszcie okazało się, że możemy płynąć. Wsiedliśmy do kilkunastoosobowych motorówek i rozpoczęliśmy nasza podróż. Pierwszą ciekawostką był kolejny rysunek na pustynnym brzegu, tym razem kandelabru, który przypominał rysunki z Nazca. Po pół godzinnym rejsie dopłynęliśmy do Wysp. Zaczęły się pojawiać pierwsze kormorany i pingwiny Humbolta, a także foki. Wszyscy rzucili się jak szaleni do fotografowania, ale załoga motorówki wydawała się nie zwracać na to uwagi i płynęliśmy dalej. Z reguły, gdy było coś ciekawego, miejscowi kierowcy, czy to łódek, czy autobusów, starali się zatrzymać, żebyśmy mogli zrobić zdjęcia. Za chwile wszystko się wyjaśniło. Wcześniej tego dnia poproszono nas, żeby wziąć ze sobą kurtki lub peleryny i jakieś nakrycia głowy. Wydawało nam się to trochę dziwne, bo z nieba lał się żar i nic nie wskazywało na zmianę pogody. Właściwe Wyspy Ballestas odsłoniły się przed nami, a wraz z nimi tysiące, albo dziesiątki i setki tysięcy ich mieszkańców. Wpadliśmy w sam środek strasznego wrzasku wszystkich tych mieszkańców Wysp. Oprócz kormoranów, boobis’ów (ptaki, które równie dobrze latają w powietrzu, jak i pływają pod woda), pelikanów, pingwinów Humbolta, czerwonych i białych flamingów ( zainspirowały Generała San Martin’a do zaprojektowania flagi niepodległego Peru), lwów morskich i fok, była tu niesamowita ilość innych gatunków ptaków. Niesamowita ilość, to znaczy, że ptaki zajmowały każdy najmniejszy kawałek skał, a drugie tyle kłębiło się w powietrzu, robiąc gęsto kupy. Wyjaśniła się sprawa nakryć głowy i peleryn. Podobnie było z fokami i lwami morskimi, które leżały dosłownie jedna na drugiej na całym odcinku wybrzeża Wysp, a drugie tyle buszowało w wodzie. Z robieniem zdjęć nie było problemu: do wyboru do koloru, z bliska i z daleka, pojedynczego egzemplarza (był z tym problem) lub całego stada zwierząt lub ptaków. Wróciliśmy z wyprawy trochę „obesrani”, ogłuszeni panującym na Wyspach hałasem i przyduszeni panującym tam smrodem, ale fotograficznie w pełni usatysfakcjonowani. Wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy w drogę powrotną do Limy. Do naszego hotelu dojechaliśmy późnym popołudniem, akurat wystarczająco wcześnie, żeby się spakować i przygotować na uroczysta pożegnalną -niestety- kolację. Pożegnalna kolacja miała miejsce w XVI wiecznej Casa Aliaga. Jest to wielki dom, położony w samym centrum Limy, blisko Pałacu Prezydenckiego, będący w nieprzerwanym posiadaniu rodziny Aliaga od 1535 roku, kiedy to został oddany jej przez króla Hiszpanii, w uznaniu zasług wojennych. Obecnie też mieszka tam kolejne pokolenie rodziny Aliaga, ale stara część domu, w której znajduje się bezcenna kolekcja hiszpańskiego malarstwa kolonialnego, zabytkowe meble i wyposażenie domu udostępniana jest czasami na organizowanie wystawnych kolacji i zwiedzania dla pojedynczych grup. Taka właśnie grupą my byliśmy. Po obejrzeniu zabytkowych wnętrz i obrazów, wysłuchaniu ciekawej historii rodu Aliaga, z którego pochodziło wiele słynnych postaci Peru: ministrów, generałów (był nawet prezydent), pisarzy i polityków, po wypiciu w salonie PiscoSour lub aperitifu i przegryzieniu malutkimi kanapkami roznoszonymi przez kelnerów, udaliśmy się do pięknej, wykładanej ciemnym drewnem jadalni, gdzie znajdował się długi stół udekorowany bukietami czerwonych róż i przystąpiliśmy do spożywania kolacji w klasycznym europejskim stylu: najpierw przystawka (w tym przypadku pyszny pasztet z wątróbek, który pamiętam do dziś), później zupa, danie główne i na koniec kawa, ciastka i owoce, likiery i koniak. Wszystko podawane przez bezszelestnych i sprawnych kelnerów z dużych srebrnych tac i porcelanowych półmisków. Zupełnie jak na starym filmie z minionej epoki. Było to jedyne w swoim rodzaju i niezapomniane przeżycie. Mieliśmy również okazję porozmawiać z pozostałymi uczestnikami wycieczki, powymieniać adresy i umówić się na następne wyprawy. Dostaliśmy na pamiątkę zdjęcie całej grupy, zrobione kilka dni wcześniej w hotelu i listę adresów wszystkich uczestników. I to –niestety- było wszystko. Wróciliśmy do hotelu dopakować walizki.

 

Dzień jedenasty, 26 marca, wtorek
|< < >

Rano wstaliśmy wcześnie, szybko zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy na lotnisko. Po sześciu godzinach lotu wylądowaliśmy w Miami na Florydzie. Od razu obwąchały nas pieski do wykrywania narkotyków. Po dwóch godzinach czekania, wsiedliśmy do samolotu do Newark’u i po następnych 3 godzinach byliśmy prawie w domu. Jeszcze tylko pół godzinna jazda taksówką i …pozostało tylko czekać na wywołanie zdjęć, żeby powspominać piękną wycieczkę do Boliwii i Peru i zapełnić zdjęciami kolejny album.