panorama.jpg (98818 bytes)

WYOMING

    Najpierw kilka informacji o Wyoming. Jest to stan w centralno-zachodniej części Stanów, kilka razy większy obszarowo od Polski, w którym mieszka tylko pół miliona ludzi. Ma złoża ropy naftowej, farmy bydła i…można byłoby powiedzieć nic więcej, gdyby nie dwa wspaniale Parki Narodowe: słynny Yellowstone National Park i – mniej znany, ale bardzo piękny- Teton National Park. Poza tym ma piękne tradycje indiańskie, kowbojskie i traperskie. Głównym celem naszej wycieczki były i obydwa Parki i tradycje, ale na tradycje już nie starczyło czasu.

Dzień pierwszy, sobota 23 maja

Wyjechaliśmy (wylecieliśmy) po południu najpierw do Denver, Colorado, a następnie małym, lokalnym samolocikiem do Jackson, Wyoming. Na miejscu byliśmy wieczorem. Odebraliśmy -zarezerwowany wcześniej- samochód na lotnisku i pojechaliśmy do -zarezerwowanego wcześniej- motelu, o wdzięcznej nazwie Trapper Inn. W ogóle, całą wycieczkę zarezerwowaliśmy dużo wcześniej, bo sezon w Yellowstone Park i okolicach trwa tylko dwa miesiące, a chętnych do oglądania jest corocznie około 3 miliony ludzi. My pojechaliśmy trochę przed sezonem, bo chcieliśmy uniknąć tłoku (sezon zaczyna się 15 czerwca), ale za to mieliśmy pogodę wczesnego przedwiośnia. Chyba parę dni wcześniej jeszcze była pełnia zimy. Jackson powitało nas deszczem. Samo miasteczko położone jest na płaskowyżu, na wysokości około 2000m.n.p. Ten płaskowyż nosi nazwę Jackson Hole i jest jednym z najbardziej pożądanych miejsc na spędzanie ekskluzywnych wczasów, głównie zimowych. W zeszłym roku spędzali tu wakacje Clintonowie. Jackson jest wysokogórskim kurortem, takim, jak w Polsce Zakopane i –jak każdy taki kurort- poza sezonem jest raczej puste, a ożywia się i pulsuje życiem w sezonie. Składa się głównie z moteli, hoteli, wyciągów narciarskich, sklepów z pamiątkami i różnego rodzaju knajpek i restauracji. Zakopane ma przy tym akcenty góralskie, a Jackson ma wystrój miasteczka z Dzikiego Zachodu. Wieczorem zdążyliśmy tylko zjeść wspaniałego hamburgera w specjalnej hamburgerowej knajpce (w końcu to kraj wielkich hodowli krów) i przespacerować się po miasteczku, po czym …padliśmy spać.

Dzień drugi, niedziela 24 maja

    Wstaliśmy jak skowronki, bo za oknem świeciło słoneczko i z okazji Święta Pamięci (Memorial Day) zaplanowanych było na ten dzień wiele ciekawych imprez, a my chcieliśmy zobaczyć co się da. Śniadanie zjedliśmy w …piekarni, tzn. bardzo sympatycznej knajpce, która serwowała wyroby swojej piekarni w postaci przeróżnych rodzajów pieczywa (plus kilka innych rzeczy do tego pieczywa). To, co tutaj może być chlebem, nawet trudno sobie wyobrazić z perspektywy polskich piekarni: np. chleb bananowo- orzechowy, albo owsiany z jagodami. Po śniadaniu poszliśmy zwiedzać miasteczko. Pogoda była słoneczna, ale chłodna, jak na przedwiośnie przystało. W samym środku miasteczka znajduje się rynek (tutaj nazywa się to „green”, bo jest to po prostu duży trawnik z alejkami i co najwyżej pomnikiem na środku), który ma cztery bramy zbudowane z poroży jeleni. Te poroża, zrzucone przez jelenie w olbrzymim rezerwacie (Elk Refuge), zbierają co roku wiosną skauci i sprzedają na aukcjach turystom, głównie japońskim, a pieniądze przeznaczają na swoją działalność. Bramy powstały zanim skauci wpadli na pomysł sprzedaży. Później obejrzeliśmy miejscowe Muzeum Historii Jackson i, po zrobieniu kilku zdjęć, pojechaliśmy do Teton Village, gdzie z okazji Święta odbywał się Festiwal Dzikiego Zachodu. W wigwamach rozłożyli swoje kramy przedstawiciele różnych rzemiosł. Przeważały wyroby ze skór, biała broń, akcesoria myśliwskie, wyroby z drewna i traperskie stroje. Zrobiliśmy sobie zdjęcia we wspaniałych traperskich lisich czapach i w towarzystwie starego trapera. Obejrzeliśmy zawody w strzelaniu ze staromodnych strzelb i wspaniałe indiańskie tańce, a następnie pojechaliśmy kolejką linową na Górę Spotkań (Randevous Mountain). Kolejka pokonuje w 12 minut różnicę poziomów ponad 1000m, a sama podróż może wywołać dreszczyk emocji. Roztacza się stąd wspaniały widok na całą dolinę Jackson Hole. Na górze było jeszcze 2 m śniegu.

Z Teton Village, przez Jackson pojechaliśmy do Grand Teton National Park, gdzie mieliśmy zarezerwowany hotel na resztę naszego pobytu. Hotel zamawialiśmy przez Internet, podobnie jak wynajem samochodu, bilety lotnicze i hotel w Jackson . Wiedzieliśmy, że powinien być ładnie położony (kosztował sporo), ale to, co zobaczyliśmy na miejscu przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Jackson Lake Lodge, bo tak nazywa się ten hotel, położony jest na skarpie, pod którą zaczynana się olbrzymia równina, która nosi nazwę Flats i jest ulubionym miejscem żerowania dla łosi, jeleni, bobrów i kojotów, że o drobniejszych zwierzętach nie wspomnę. Ta równina ciągnie się aż do Jeziora Jackson (Jackson Lake), a po drugiej stronie jeziora, jakby prosto z jego wody, wyrastają monumentalne Góry Wielkiego Tetonu (Grand Teton Mountains). Ten wspaniały widok, możliwość oglądania pasących się zwierząt z bliska i kompletne odosobnienie warte było każdych pieniędzy. Na miejscu byliśmy około piątej po południu i udało nam się jeszcze tego dnia pójść na spacer na Lunch Tree Hill –ulubione miejsce J.D.Rockefellera- byłego właściciela tych terenów, inicjatora, fundatora, dobroczyńcy, który miał olbrzymi udział w utworzeniu Parku. Po raz pierwszy podziwialiśmy wspaniały widok na Jezioro Jacson i zachód słońca za Teton’ami.

Dzień trzeci, poniedziałek 25maja

    Obudziliśmy się rano zaskoczeni pełnym słońcem. Miało być „tak sobie”: pochmurnie z szansą na deszcz. W związku z lepszą, niż przewidywano, pogodą, zmieniliśmy plany: zamiast jechać do Yellowstone, zdecydowaliśmy się na pieszą wycieczkę po równinie. Porannym rytuałem stało się chodzenie rano na spacer, oglądanie Teton’ów i robienie im zdjęcia, tzw. „panoramki” (codziennie widok był inny i codziennie piękny). Zaraz pierwszego dnia, w czasie takiego spaceru, mieliśmy pierwsze spotkanie oko w oko z łosiem. Po prostu szliśmy sobie i wyszliśmy na pasącego się olbrzymiego łosia. Łoś się nie przestraszył, za to my – i owszem. To olbrzymie i –potencjalnie- niebezpieczne zwierzę. Jego tułów zaczynał się gdzieś na wysokości mojej głowy, ale ten egzemplarz nie wydawał się być agresywny, więc odważyliśmy się podejść bliżej i zrobić mu parę zdjęć. Po śniadaniu poszliśmy na planowany spacer. Po kilku godzinach marszu dotarliśmy do Colter Bay, zatoki nad Jeziorem Jackson. Po drodze zrobiliśmy sobie piknik w towarzystwie ziemnych wiewiórek, które koniecznie tez chciały cos zjeść razem z nami ( tu wszędzie ostrzegają przed karmieniem zwierząt, bo albo prowadzi to do uzależnienia się od ludzkiego jedzenia i następnie agresji wobec ludzi w poszukiwaniu tego jedzenia, albo do zatruć nieodpowiednim jedzeniem; w obu przypadkach kończy się to źle dla tych zwierząt). Wróciliśmy z powrotem trochę krótszą drogą, ale razem wyszło i tak ponad 12 mil marszu. Nieźle, jak na początek. Wieczorem poszliśmy na krótki spacer w okolicach naszego hotelu i znowu spotkaliśmy łosie: najpierw łosicę z małym, a po drugiej stronie hotelu kolejny łoś (albo łosica) brodził w bobrowym stawie, tuż u podnóża skarpy, na której stoi hotel.

Dzień czwarty, wtorek 26 maja

Zdecydowaliśmy się dzisiaj jechać wreszcie do słynnego Yellowstone Park. W końcu był on główną przyczyną naszego przyjazdu tutaj. Yellowstone jest dziwnym miejscem. W zupełnie niespodziewanym miejscu, w samym środku kontynentu, w górach, nagle jest duży obszar aktywny sejsmicznie. Wiele tysięcy lat temu był tu krater olbrzymiego wulkanu, po którym pozostało teraz bardzo wiele miejsc z gorącymi źródłami, gejzerami wodnymi i błotnymi, fumarolami i innymi objawami byłej aktywności tych terenów. Wszystko to jest bardzo malownicze i przyciąga rzesze turystów z całego świata. Podobnie dużych terenów, o podobnej aktywności jest na świecie zaledwie kilka. Jeżeli jeszcze dodamy do tego wspaniała dziką przyrodę to jest to aż nadto powodów, żeby zobaczyć Yellowstone. Dzień na wycieczkę był bardzo dobry: bez opadów, ale pochmurny, a ponieważ zapowiadało się, że będzie to męcząca praca (oceniliśmy, że trzeba minimum pełnych trzech dni zwiedzania, żeby zobaczyć główne atrakcje Parku), więc pełne słońce nie było wskazane. Po pół godzinie jazdy wjechaliśmy do Parku Yellowstone i tu spotkało nas zaskoczenie w postaci prawie metra leżącego śniegu. Yellowstone leży tylko 500m wyżej niż nasz hotel. Ruch w parku był umiarkowany – byliśmy przed sezonem, ale nawet nie staram się sobie wyobrazić tych tłumów, które przewalają się przez ten park: 3 mln ludzi, praktycznie większość ze swoimi samochodami poruszająca się po dwóch drogach Parku w podobnych porach dnia. Zaraz po wjeździe do Parku mieliśmy pierwsze spotkanie z bizonem. Bizon szedł sobie drogą i był bardzo niezadowolony, że tą drogą jeżdżą też samochody. Pewnie jeszcze tydzień temu drogi były nieprzejezdne i nie było tu żadnych samochodów ani ludzi. Oczywiście natychmiast zrobił się korek, bo wszyscy chcieli obejrzeć bizona. Po około 20 milach jazdy dotarliśmy do Jeziora Yellowstone i pierwszego obszaru z gejzerami o nazwie West Thumb. Miejsce jest bardzo urokliwe i ze względu na gejzery i źródła i ze względu na bardzo malownicze jezioro i ze względu na pasące się tu sarny. W ogóle zwierzęta upodobały sobie te ciepłe obszary, gdzie mogą się ogrzać i znaleźć coś do jedzenia w czasie długich i ciężkich tutejszych zim. W West Thumb przeważają gorące źródła i fumarole. Nad całym obszarem unoszą się kłęby pary i dymów (czasami bardzo cuchnących) i wygląda to trochę niesamowicie, ale też malowniczo. Każde, krystalicznie czyste, oczko wodne, obojętnie, czy źródła, czy gejzeru, czy fumarola ma inny kolor otoczenia, dna i wody (zależny od temperatury i związanych z tym bakterii: od żółtego i pomarańczowego dla chłodniejszych, poprzez odcienie zielonego, do turkusowego i błękitnego dla bardzo gorących). Niektóre fumarole piszczą i świszczą, jak czajniki na herbatę, gejzery czasem wybuchają wodą, a w gorących źródłach można zajrzeć do wnętrza Ziemi (a przynajmniej ma się takie wrażenie). Oczywiście każdy taki twór przyrody ma własną, często bardzo poetycką nazwę, jak np. Szmaragdowa Laguna albo Czarna Perła, albo śmieszną lub pospolitą nazwę, jak np. Czajnik do Herbaty albo Wyjący Diabeł. Po obfotografowaniu wszystkiego, pojechaliśmy dalej, do najbardziej znanego gejzera o nazwie Old Faithfull. Po drodze mijaliśmy kilkakrotnie granicę podziału kontynentalnego, która wije się tutaj niesamowicie. Zrobiliśmy sobie zdjęcie przy jeziorku, z którego wypływają dwa strumienie: jeden wpada, przez dorzecza rzek, do Pacyfiku, a drugi do Atlantyku. Old Faithfull jest bardzo znany, głównie dlatego, że od dawna jest aktywny (wiele tego typu formacji pojawia się i znika, tzn. pojawiają się nagle i po jakimś czasie przestają być aktywne), a poza tym wybucha bardzo regularnie (teraz - co około 75min.), więc stanowi olbrzymią atrakcję turystyczną. Przyjechaliśmy akurat w momencie wybuchu., a właściwie na końcówkę, więc musieliśmy czekać kolejne 75 min. na kolejny wybuch. W międzyczasie obejrzeliśmy kilkadziesiąt innych gejzerów i źródeł w okolicy ( jest ich tu pewnie kilkaset). Zrobiliśmy zdjęcie jednemu z najstarszych hoteli w Ameryce -i największemu na świecie zbudowanemu z bali drewna- Old Faithfull Inn. Hotel cudem ocalał w czasie wielkiego pożaru, który dziesięć lat temu strawił prawie 40% drzewostanu Yellowstone. Zawsze myślałam o pożarze lasu, jako o wielkim nieszczęściu. Okazuje się, że jest to zjawisko cykliczne i niezwykle pożyteczne dla lasu. W ten sposób las ma szansę się odmłodzić i pozbyć nadmiaru szkodników. Tu pożary lasów nie są gaszone, lecz kontrolowane. Do akcji gaszenia przystępuje się dopiero, gdy pożar staje się za duży lub gdy zagraża ludziom. Większość pożarów zaczyna się i kończy samoistnie. W Yellowstone ciągle jest jeszcze dużo wypalonych obszarów leśnych, ale większość pokryta jest już nowym, młodym lasem. Wróciło też wiele gatunków zwierząt i ptaków, które dawno temu zamieszkiwały te obszary, a później przez wiele dziesiątków lat nie znajdowały tu odpowiedniego środowiska dla siebie. Najładniej będzie tu za kolejne 10 lat, bo 20 lat potrzebuje las, żeby dojść do stanu największego rozkwitu po pożarze, ale już teraz stanowi on raj dla biologów. Przy okazji jeszcze ciekawostka: czy wiecie, że w czasie pożaru płonące sosny rozsiewają (katapultują) swoje nasiona w takich ilościach, że na ich miejscu wyrasta przeciętnie pięć nowych)? No, ale wracam do wycieczki i Old Faithful’a, który wybucha strumieniami pary i wody do wysokości 55m. Zrobiliśmy zdjęcia: wyszło dużo białego w różnych odcieniach.

Od Old Faithfull zagęszczenie gejzerów wyraźnie się zwiększa. Zatrzymywaliśmy się co kilka mil, żeby obejrzeć kolejną grupę gejzerów i gorących źródeł i kolejne grupy saren i bizonów. Jedno z takich spotkań z bizonami przyprawiło nas o dreszczyk emocji, gdy bizony postanowiły przejść na drugą stronę drogi dokładnie przed nosem naszego samochodu. Bizon waży przeciętnie 1-1,5 tony, czyli tyle, co duży samochód i zdarzały się wypadki zniszczenia samochodów i poturbowania ludzi, którzy byli nieostrożni przy spotkaniu z bizonami. Dla nas skończyło się to pokojowo: jeden z bizonów popatrzył tylko nam głęboko i ostrzegawczo w oczy swoim przekrwionym ślepkiem i poszedł dalej. O 5 p.m. zdecydowaliśmy się wracać, bo ocenialiśmy, że droga powrotna zajmie nam około 3 godzin. Na dodatek zaczęło się chmurzyć i zaczął padać deszcz, co nie bardzo sprzyja jeździe po krętych górskich serpentynach. W sumie przejechaliśmy 160 mil i obejrzeliśmy chyba mniej niż 1 tzw. Wielkiej Pętli Yellowstone.

Dzień piąty, środa 27 maja

Ponieważ poprzedniego dnia nie udało nam się obejrzeć zamierzonej 1/3 Parku Yellowstone, wiec postanowiliśmy kontynuować zwiedzanie Parku. Przejechaliśmy, bez zatrzymywania się, wszystkie atrakcje dnia poprzedniego i zatrzymaliśmy się dopiero w Norris, gdzie obejrzeliśmy kolejne kilkadziesiąt gejzerów, gorących źródeł i fumaroli, w tym najwyższy gejzer na świecie –Steamboat. W czasie wybuchu strumień pary i wody sięga 150m. Niestety jego erupcje są dość rzadkie i nieprzewidywalne: odstęp między wybuchami waha się między 4 dni a 50 lat. Ostatni wybuch był w 1991 i następny –niestety- nie zdarzył się w czasie naszego pobytu.

Po kolejnych 20 milach jazdy, dotarliśmy do Mammoth Hot Springs, czyli Gorących Źródeł Mammmoth. Tu krajobraz jest inny: po wzgórzach rozlewają się gorące źródła, tworząc przepiękne, różnobarwne osadowe tarasy i kaskady wodne. Wszystko to na tle normalnych, wspaniałych górskich krajobrazów. Mammoth Hot Springs były najdalej położonym miejscem Parku, które chcieliśmy zobaczyć. Od tego miejsca z powrotem zaczeliśmy przybliżać się do naszego hotelu. Po drodze mijaliśmy kolejne stada bizonów i jeleni Wapiti (to chyba odpowiednik polskiego daniela?).Wapiti jest jedynym tutejszym „rogatym” , który nie zrzuca poroży wiosną. Oczywiście, robimy kolejne rolki filmów. Pogoda nagle (jak to w górach) zrobiła się nieprzyjemna: zaczął padać mokry śnieg, a my akurat przejeżdżaliśmy przez najwyższą (przez, którą przechodzi droga) przełęcz w Yellowstone. Zrobiło się trochę strasznie: ciemno, za oknem niewiele widać, a droga wije się stromymi serpentynami. Nic dziwnego, że od połowy września do początku maja wszystkie (dwie) drogi w Yellowstone są zamknięte. Po drodze, korzystając z przerwy w opadach, zrobiliśmy jeszcze przystanek przy malowniczym Kalcytowym Kanionie: z góry roztaczał się wspaniały widok na kilkunasto milowy kanion i na rzekę płynącą dołem. Przejechaliśmy koło Wielkiego Kanionu Yellowstone (Grand Canyon Yellowstone) nie zatrzymując się, bo to kolejne miejsce na kilka godzin oglądania, a zrobiło się już późno.

Dzień szósty, czwartek 28 maja

Tego dnia była wspaniała pogoda, toteż postanowiliśmy zrobić sobie przerwę w Yellowstone i wybrać się na pieszą wycieczkę wokół jeziora Jenny Lake w Grand Teton. Jest to jedno z najbardziej malowniczych jezior w tych terenach i chyba jedno z najpiękniejszych, jakie widziałam w życiu. Po drodze zrobiliśmy już chyba setne zdjęcie Teton’ów, tym razem odbijających się w wodzie jeziora Jackson Lake. Trasa miała być łatwa i krótka (7 mil -wg opisu- z niewielką różnicą poziomów). Okazała się trudna ze względu na leżący śnieg i pozimowe kamienie, skały, powalone drzewa i inne naturalne przeszkody. Poza tym ścieżka była często trudna do znalezienia i dzięki temu poszliśmy niechcący do Punktu Inspiracji (pionowo kilkaset metrów w górę). Przynajmniej w nagrodę mogliśmy podziwiać rzeczywiście niepowtarzalne widoki i spotkać dziwne bobropodobne zwierzątko, które wspinało się po skałach równolegle do nas, tylko dużo szybciej. Przy jeziorze zrobiliśmy sobie przerwę na lunch i Adam miał przygodę z chipmunk’iem. Wskoczył mu na kolana i nie pozwolił jeść dopóki nie dostał swojej „doli” migdałów. Każdego migdała chował do policzków i domagał się następnego. Po drodze spotkaliśmy ludzi, którzy ostrzegali nas, że widzieli na ścieżce czarnego niedźwiedzia. Niestety (a może na szczęście –czarny niedźwiedź jest mniej niebezpieczny niż grizlly, których też jest tutaj sporo, ale może zrobić krzywdę, a nawet zabić człowieka, szczególnie gdy zostanie zaskoczony lub przestraszony), my nie spotkaliśmy niedźwiedzia, na ścieżce, chociaż zrobiłam zdjęcie tzw. niedźwiedziowi domniemanemu.

Wróciliśmy do hotelu trochę wcześniej, akurat na czas, żeby pogrzać się słoneczku przed naszym lodge’em (takim segmencikiem mieszkalnym z osobnym wejściem i tarasem z przodu).

Dzień siódmy, piątek 29 maja

Tego dnia zaplanowaliśmy kolejny -i ostatni- etap zwiedzania Yellowstone. Najpierw zatrzymaliśmy się przy gorących błotach. W ziemi są dziury, w tych dziurach błoto, a wszystko to bulka, jak gotująca się gęsta zupa. Wydziela przy tym zapach zupełnie nieapetyczny: siarkowodoru (mniej więcej, jak Rawa albo Przemsza w swoich „najlepszych” latach). Ostatnią wielką atrakcją Yellowstone jest Grand Canyon of Yellowstone ( nie należy mylić z Grand Canyon’em w Newadzie). Wygląda imponująco ze swoimi stromymi, różnokolorowymi ścianami i dwoma wodospadami: górnym i dolnym. Zleźliśmy do poziomu 3 w dół większego z wodospadów po kilkuset stopniach. Kurczowo trzymałam się poręczy, bo było to przerażające. Dopiero będąc w Stanach, odkryłam, że chyba mam lęk wysokości, ale też dopiero tutaj zetknęłam się ze zjawiskami, które ten lęk wywołują. Wszystko jest kilka razy wyższe, głębsze, szersze, bardziej strome itd. Przyroda jest tu rzeczywiście wspaniała, ale też często przytłaczająca swoim ogromem.

Wokół Kanionu zbudowano wiele ścieżek, pomostów i tarasów widokowych. Było więc z czego wybierać. Spędziliśmy przy nim kilka pracowitych godzin. Na jednym z tarasów widokowych miałam okazję poprzyglądać się współczesnemu prawdziwemu kowbojowi. Jak już pisałam wcześniej, Wyoming to kraina wielkich hodowli bydła. Ludzie żyją tutaj inaczej, niż w wielkich miastach. Od początku wieku, coraz bardziej popularne stają się „wczasy na farmie”. Polega to na tym, że mieszka się na prawdziwej, pracującej farmie i poznaje wiejskie życie, np. uczy się doić krowy, zaganiać byki, robić sery (?) itd. Taki miastowy na wsi nazywa się dude (co mniej więcej znaczy dandys, czyli człowiek zbyt skoncentrowany na swoim ubiorze), a opiekują się nim na tej farmie (szczególnie kobietami!) młodzi, przystojni chłopcy-kowboje. Oni też zabierają mieszczuchów na wycieczki, opowiadają im o przyrodzie, pokazują ptasie gniazda i wypatrują dla nich różne zwierzęta. Jeśli chodzi o sposób ubierania, to może jest to trudne do uwierzenia, ale kowboje ubierają się tradycyjnie w kowbojskie wysokie buty, wąskie dżinsy, obowiązkowo z paskiem z dużą klamrą, szerokie bawełniane koszule z długim rękawem( od święta nosi się do nich srebrną lub metalową klamrę na rzemieniu, zamiast krawata) i –obowiązkowo- kowbojski kapelusz z szerokim rondem. Dokładnie tak, jak na westernach. Nie jest to ich strój dla turystów, lecz taka obowiązuje tu moda. Zmieniają się tylko fasony kapeluszy i wzory koszul. No więc po czy można poznać prawdziwego kowboja, w odróżnieniu od fałszywego (tu każdy po przyjeździe kupuje kowbojski kapelusz)? Otóż po dwóch rzeczach: po butach, które są używane, i po sposobie noszenia kapelusza. O tym, że kowbojski kapelusz trzeba się nauczyć nosić, czytałam w przewodniku, ale nie miałam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Przekonałam się w Wielkim Kanionie na tarasie widokowym, gdzie wiał szalony wiatr. Ja walczyłam , żeby utrzymać na głowie mój bawełniany kapelusik z małym rondkiem. Kapelusik miał sznurek pod brodą, a i tak musiałam go trzymać obiema rękami, a obok mnie stał chłopak, w kapeluszu o trzy razy większym rondzie, bez żadnych sznurków i spokojnie pokazywał gniazda orłów jakiejś dziewczynie. Poruszał się przy tym swobodnie, pochylał, obracał, tak, jakby nie miał kapelusza na głowie, albo jakby nie było wiatru! Kapelusz na jego głowie ani drgnął.

To była mała dygresja o kowbojach, ale wracam do ciągu dalszego wycieczki. Z Yellowstone wróciliśmy trochę wcześniej i zdążyliśmy jeszcze iść na mały spacer po hotelowym terenie. Odkryliśmy w ten sposób łosia, który o zmroku wybrał się na żerowanie na ozdobnych krzewach i świeżej trawce rosnących przed każdym domkiem należącym do hotelu.

Dzień ósmy, sobota 30 maja

Nieuchronnie nasze wakacje dobiegały końca i postanowiliśmy tego dnia wybrać się na jakiś niedługi spacer, ze względu na konieczność pakowania się do wyjazdu. Po opadach deszczu i śniegu w nocy ( znaleźliśmy warstwę śniegu na samochodzie), zrobił się śliczny i ciepły dzień. Postanowiliśmy obejść bardzo malownicze jeziorko – Christian Lake, leżące blisko naszego hotelu. W nocy Adam miał straszny sen: śniło mu się, że w wąskim wąwozie zaatakował nas miś ( nie wiadomo grizlly, czy czarny). Dróżka, którą przyszło nam iść, co chwilę przechodziła przez wąwozy. Za każdym razem pytałam z niepokojem Adama, czy to aby nie wąwóz z jego snu. Na wszelki wypadek starałam się zachowywać bardzo głośno. W ten sposób uniknęliśmy niebezpiecznego spotkania, ale widzieliśmy ślady obecności niedźwiedzi w postaci drzew z charakterystycznie obdartą korą. Z jednej strony (po cichu) marzyło nam się spotkanie z jakimś niegroźnym misiem w bezpiecznej odległości. Tylko jego brakowało nam do kolekcji możliwych do spotkania tutaj dużych zwierząt ( kuguar też tu żyje, ale spotkanie go jest fizycznie niemożliwe). Po przyjeździe do domu wpadł mi w ręce artykuł o turystce, która została w Yellowstone zaatakowana przez grizlly. Więc, z drugiej strony, mieliśmy szczęście, że nie spotkaliśmy niedźwiedzia. Trasa wokół jeziorka była tak widokowa, że atrakcje w postaci misia nie były konieczne, żeby być ze spaceru zadowolonym.

Po powrocie spakowaliśmy się. Zastanowiło nas, że bardzo dużo dziwnie ubranych ludzi kręci się po terenie hotelu, np. przed domkiem na przeciwko siedział pan we fraku, w meloniku i z laseczką. Sprawa wyjaśniła się wieczorem, gdy poszliśmy na kolację. Okazało się, że w jednej z sal bankietowych głównego budynku hotelu odbywa się party przebierańców przed premierą jakiegoś filmu. Po kolacji poszliśmy na pożegnalny spacer na Lunch Tree Hill. Gdy wróciliśmy do naszego domku, okazało się, że między domkami buszuje łoś (chyba ten, co wczoraj) i pożera przydomową roślinność. Udało nam się zrobić mu zdjęcie, gdy pożerał w zastraszającym tempie krzaki i świeżą trawkę (musiał do niej przyklęknąć) przed naszym domkiem.

Dzień dziewiąty, niedziela 31 maja

Był to dzień naszego powrotu – niestety. Po śniadaniu, zapakowaliśmy walizki do samochodu i ruszyliśmy w drogę powrotną na lotnisko, pamiętając, że po drodze mamy zatankować benzynę do naszego wynajętego samochodu. Samochód, którym jeździliśmy -półroczny Buick LeSabre- dostarczył nam trochę emocji. Z wierzchu wyglądał nowocześnie, pod maską miał wszystkie najnowsze zdobycze techniki, ale jego wnętrze przyprawiało o zawrót głowy: zupełnie nie z tej epoki. Znaleźć coś wśród tych wszystkich wskaźników było ciężko. Najpierw przez pierwszy dzień usiłowaliśmy znaleźć wyłącznik głównych świateł ( na szczęście standardowo miał światła dzienne), później, po trzech dniach jazdy, myśleliśmy, że zepsuł się wskaźnik paliwa, bo przejechaliśmy ponad 300mil, a ciągle było pół baku. Okazało się, że to taka konstrukcja. Z kolei, w drodze na lotnisko, nie mogliśmy znaleźć, zaznaczonej na mapie, stacji benzynowej. W rezultacie wpadliśmy do samolotu w ostatniej chwili. Do Denver dolecieliśmy w dobrych warunkach pogodowych, za to nad Newark’iem i okolicami szalały burze i wiały bardzo silne wiatry. Gdy dolatywaliśmy już do lotniska, za każdym razem, gdy wyjrzałam przez okno, widziałam po raz kolejny tą sama rzekę Delaware. Po prostu cały czas kołowaliśmy nad lotniskiem, bo samoloty, które miały lądować na innych lotniskach, lądowały co 2 minuty – kolejny tutejszy majstersztyk (startują co pół minuty, a raz mieliśmy „przeplatankę” na jednym pasie: start/lądowanie co pół minuty). Odetchnęliśmy z ulgą w domu!